Zofia Rudnicka oraz Izabela Szylińska to mama i córka, które urzeczywistniają ten sam cel życiowy. Pasja do tańca pochłonęła je całkowicie. Ta dziedzina sztuki jest dla nich formą ekspresji oraz sposobem na odnalezienie siebie. Z różnych względów ich drogi ku realizacji tego marzenia wyglądały inaczej. Jednak każda z nich okupiona była ciężką pracą i polegała na poszukiwaniu prawdy o sobie w tańcu oraz innych aktywnościach ściśle z nim powiązanych.

Wersja do druku

Udostępnij

Pani Zofio, taniec towarzyszy Pani od najmłodszych lat. Ukończona Państwowa Szkoła Baletowa w Warszawie, kariera solistyczna w Teatrze Wielkim, praca związana z telewizyjnymi produkcjami tanecznymi, duże doświadczenie choreograficzne oraz wydane książki wskazują na to, iż taniec jest Pani życiem. Jak głęboko zakorzeniona jest tradycja taneczna w Pani rodzinie?

Z.R.: Pochodzę ze środowiska dość mocno zakorzenionego w kulturze, ale jako pierwsza zajęłam się tańcem profesjonalnie. W domu zawsze obecna była muzyka, a mama dbała, abyśmy mieszkając w Krakowie, bywali w filharmonii. Jako dziecko zawsze marzyłam o tym, aby obejrzeć balet. Pamiętam, że w tych czasach ogromne wrażenie zrobił na mnie koncert, w którym wystąpiła para solistów: Olga Lepieszyńska i Włodzimierz Preobrażeński. Na niedużej scenie zaprezentowali oni klasyczne choreografie z efektownymi podnoszeniami, które mnie zachwyciły i od tamtej pory istniał dla mnie już tylko balet. Te wydarzenia miały wpływ na decyzję o rozpoczęciu nauki tańca najpierw w ognisku baletowym pod kierownictwem Józefa Preissa w Krakowie, a potem w szkole baletowej w Warszawie. Pasja do tańca pochłonęła mnie całkowicie, co później miało wpływ na angaż w Teatrze Wielkim i tak naprawdę na całe moje życie.

Pani Izabelo, jako córka tancerki i choreografki praktycznie wychowała się Pani na sali baletowej, a scena zapewne była Pani pierwszym placem zabaw. Jak wspomina Pani swoje dzieciństwo oraz swoją mamę w teatrze i telewizji?

I.Sz.: Pojawiłam się na świecie rok po zakończeniu przez moją mamę kariery w Teatrze Wielkim. Gdy miałam kilka lat, mama bardzo dużo pracowała w Kabarecie Olgi Lipińskiej. Pamiętam, że długo nie chciała mnie zabrać do telewizji, ponieważ bywało, że nagrania trwały do późnych godzin nocnych. Jednak gdy już udało mi się tam znaleźć, byłam oczarowana różnymi artystami, których zazwyczaj widziałam wcześniej tylko na ekranie telewizora. Jako dziecko przychodziłam również na próby do szkoły baletowej i wtedy tak naprawdę zaczęła się moja przygoda z tańcem. Byłam zaskoczona oraz zafascynowana tym, jak ciężko uczniowie muszą ćwiczyć na sali baletowej, aby później móc profesjonalnie tańczyć. Wcześniej miałam okazję oglądać jedynie efekt końcowy, tj. pracę dorosłych tancerzy w kostiumach na scenie. Gdy byłam mała, utworzyła się grupa dzieci tancerzy, która spotykała się podczas prób na widowni. Biegaliśmy pomiędzy rzędami siedzeń, a więc faktycznie na początku teatr był dla mnie wielkim placem zabaw.

Pani Zofio, czy w związku z Pani wieloletnią i barwną karierą Pani podejście do tańca jako dziedziny sztuki ewoluowało na przestrzeni lat?

Z.R.: W balecie zawsze szukałam spełnienia, co było łatwiejsze do osiągnięcia podczas tańca w partiach solowych niż jako jedna z tancerek w rzędzie łabędzi [corps de ballet – przyp. red.] na scenie. Gdy zaczynałam pracę, Teatr Wielki miał bardzo dobry repertuar, który tworzyły takie spektakle jak Giselle, Jezioro łabędzie, Spartakus, Don Kichot oraz wieczory z baletami Alberto Mendeza i Serge’a Lifara, dzięki czemu czułam się spełniona w tańcu klasycznym. Dodatkowym sposobem na realizację artystyczną w trochę innym stylu była praca nad ciekawymi projektami telewizyjnymi, zarówno rozrywkowymi, jak i baletowymi. Brałam udział w programie Muzyka lekka, łatwa i przyjemna, tańcząc m.in. z Gerardem Wilkiem.

Z czasem zaczęłam również układać choreografię do recitali ówczesnych gwiazd piosenki. Uczyłam tańca męski band – grupę Vox, czego owocem był m.in. przebój Bananowy Song Często współpracowałam z reżyserem Andrzejem Wasylewskim. To dzięki jego inicjatywie udało nam się wyprodukować film baletowy pt. Podróż magiczna z Gerardem Wilkiem w roli głównej, do muzyki Andrzeja Zielińskiego ze zdjęciami Witolda Sobocińskiego Przez lata jednocześnie spełniałam się na scenie i na ekranie.

Pani Izabelo, czym dla Pani jest taniec?

I.Sz.: Ze względu na to, że jako dziecko byłam dość nieśmiałą osobą, taniec był dla mnie sposobem na wyrażanie ukrytych emocji. I tak pozostało. Dużo łatwiej jest mi odnaleźć siebie poprzez taniec, mój naturalny język. Praca na sali i na scenie ma duży wpływ na moje życie prywatne. Artystyczne wyzwania wystawiają na próbę moje możliwości fizyczne oraz psychiczne. To wszystko sprawia, że jestem bardziej otwarta. W trakcie improwizacji mamy wolność w podejmowaniu decyzji. Myślę, że duży wpływ na ich wybór mają nasze emocje, czy, to jak się w danym momencie czujemy. Dlatego też taniec jest dla mnie sposobem na ciągłe odnajdowanie siebie.

Czy mała Iza sama zadecydowała, że chce iść w ślady mamy?

I.Sz.: Bardzo chciałam iść do szkoły baletowej, jednak gdy powiedziałam o moich planach w garderobie Teatru Wielkiego, moje przyszywane ciocie baletowe skutecznie mnie do tego zniechęciły, co teraz w moich wspomnieniach wydaje mi się zabawne.

Pani Zofio, jak wyglądał ten czas z Pani perspektywy?

Z.R.: Nigdy nie wywierałam na Izę presji, aby uczyła się tańca, bo uważam, że do tego zawodu nie można nikogo przymuszać. Kluczowym momentem okazał się film opowiadający o młodej tancerce i jej bardzo surowej nauczycielce, po którego obejrzeniu byłam pewna, że córka utwierdzi się w swojej decyzji. Pamiętam moment, gdy siedziałyśmy razem na kanapie, i mój komentarz, że rozumiem, dlaczego nie chce iść do baletu, na który Iza odpowiedziała: „Wiesz mama, a ja jednak żałuję”. Po tych słowach miałam wyrzuty sumienia, że nie posłałam jej do szkoły na czas. Gdy zabrałam Izę ze sobą na próbę, została zauważona przez jedną z nauczycielek i po sprawdzeniu tzw. warunków, ku jej zadowoleniu, przyjęto ją do szkoły.

I.Sz.: Pamiętam to. Po tym filmie powiedziałam mamie, że praca tancerki wydaje się bardzo ciężka, ale za to efekt jest piękny. Do szkoły zostałam przyjęta pod koniec lutego, więc miałam tylko kilka miesięcy, aby dorównać poziomem innym dziewczynkom. Moja mama nigdy nie namawiała mnie, abym rozpoczęła edukację w szkole baletowej, ale w momencie, gdy zdecydowałam się na pójście tą drogą, zapewniała mnie, że będzie mnie wspierać.

Pani twórczość obejmuje wiele form: recitale, filmy baletowe, balety kameralne oraz kilkuaktowe. Jakiego typu choreografie tworzy Pani najchętniej?

Z.R.: W Teatrze Wielkim stworzyłam dwa duże spektakle. Jednym z nich było Nienasycenie według Witkacego, do którego libretto napisał Włodek Kaczkowski. Przyznam, iż sam temat oraz muzyka Tomasza Stańki były dla mnie niezwykle inspirujące. Spektakl powstał dzięki propozycji Marii Krzyszkowskiej – ówczesnej kierowniczki baletu Teatru Wielkiego, która zaproponowała mi zrobienie premiery baletowej i pozwoliła na prezentację awangardowej choreografii na dużej scenie Teatru Wielkiego. Spektakl okazał się sporym sukcesem, który przypieczętowały wspaniałe krytyki. Kolejnym dużym przedsięwzięciem, które powstało po trzynastu latach, było stworzenie przeze mnie spektaklu La dolce vita do muzyki Nino Roty. Ponieważ od lat nie mam szansy tworzyć w Warszawie – gdzie można pokazać swój kunszt choreograficzny pracując z najlepszymi tancerzami – realizuję spektakle bardziej kameralne, dostosowując się do warunków panujących w danym miejscu. Szukając nowych rozwiązań, zaczęłam skupiać się na tworzeniu utworów fabularnych, w których można ukazać walory artystów mniejszych zespołów – utalentowanych tancerzy o ciekawych osobowościach. W mojej pracy szczególnie interesuje mnie przedstawianie widzom różnych typów ludzkiej osobowości. Tworzyłam wiele różnych spektakli, m.in. w Teatrze Rozrywki w Chorzowie, w Gliwickim Teatrze Muzycznym, w Operze Nova w Bydgoszczy, w Operze Wrocławskiej i innych. Jeśli chodzi o działalność choreograficzną, moim najświeższym spektaklem jest We love Chopin przygotowany z okazji inauguracji zespołu baletowego w Operze i Filharmonii Podlaskiej w Białymstoku.

Pani kariera taneczna od początku rozwijała się na scenie Teatru Wielkiego, tam „wytańczyła” Pani stanowisko solistki. Jak wspomina Pani tamte czasy? Jakie były realia pracy w balecie w latach 70. XX wieku? Czy marzyła Pani o karierze poza Polską?

Z.R.: Moja córka na pewno ma zupełnie inną świadomość w zakresie tańca, co przekłada się na miejsca, gdzie spełnia się artystycznie oraz na jej sposób tańczenia wynikający ze znajomości różnych technik. Za moich czasów program przedmiotów zawodowych w szkole baletowej był uboższy. Obecnie młodzież jeździ na konkursy, dokształca się podczas różnorodnych warsztatów, bierze udział w lekcjach dodatkowych poza szkołą oraz może korzystać z internetu i ma niespotykany wcześniej dostęp do sztuki tańca i baletu. Gdy zaczynałam swoją drogę zawodową, nie było zbyt wielu możliwości wyjazdu z kraju. Władze PRL-u skutecznie utrudniały podróże zagraniczne, oferując tylko krótkoterminowe wizy. Ponieważ mieszkałam w internacie i tęskniłam za domem, do głowy mi nie przychodziło, aby wyjeżdżać jeszcze dalej. W związku z bardzo dobrym repertuarem w Teatrze Wielkim oraz wieloma możliwościami współpracy z telewizją, byłam bardzo zajęta i po prostu o tym nie myślałam. W moim życiu zawodowym bardzo dużo się działo, co pozwoliło mi wówczas być osobą artystycznie spełnioną.

Współpracowała Pani z Kabaretem Olgi Lipińskiej. Skąd u tancerki baletowej wzięła się zainteresowanie tego typu konwencją?

Z.R.: Zalążek mojego zainteresowania kabaretem miał miejsce w domu rodzinnym, gdzie w wolnym czasie królował Kabaret Starszych Panów. Znałam prawie wszystkie piosenki z ich repertuaru. Odpowiadał mi humor, którym posługiwali się artyści. Gdy pracowałam w teatrze, zostałam zaproszona do udziału w Kabarecie Olgi Lipińskiej, gdzie później objęłam również funkcję „kierowniczki baletu”. Miło wspominam pracę z Markiem Kondratem nad Piosenką francuską o miłości, myślę, że jest to kwintesencja moich występów i pracy w tym Kabarecie. Ponieważ gorset baletu klasycznego trochę ogranicza, ciekawiły mnie różne formy tańca oraz możliwość pokazania się od innej strony. Pomimo ograniczonej liczby dostępnych kanałów, w ówczesnej telewizji produkowano wiele programów rozrywkowych i baletowych, na które wtedy był czas emisyjny. Brali w nich udział głównie tancerze z Teatru Wielkiego i Operetki Warszawskiej.

Jako mama, ale przede wszystkim jako profesjonalna tancerka, miała Pani możliwość obserwowania rozwoju Izabeli w szkole baletowej, a potem w Teatrze. Jaki wpływ na Pani relację z córką miała znajomość specyfiki tego zawodu?

Z.R.: Na pewno dzięki lepszemu zrozumieniu tego zawodu nasza więź jest głębsza. Iza jest bardzo ambitną osobą i zawsze była bardzo zaangażowana w to, co robi. Podczas szkolnych koncertów starała się wypaść jak najlepiej, jednak gdy coś jej nie wychodziło tak jak by sobie tego życzyła, często płakała. Dużym obciążeniem było dla niej to, że jej mama była solistką Teatru Wielkiego. Z tego powodu nikt nigdy jej szczególnie życia nie ułatwiał.

Pani Izabelo, czy wychowanie w otoczeniu artystów dodawało Pani odwagi, gdy stawiała Pani swoje pierwsze baletowe kroki na scenie?

I.Sz.: Przyznam, że wszyscy ci, których znałam od dziecka, zawsze dodawali mi otuchy oraz byli ciekawi, jak mi się wiedzie. Jednak pojawiała się presja związana z tym, iż wielu ludzi patrzyło na mnie przez pryzmat mamy tancerki.

Po otrzymaniu dyplomu tańczyła Pani przez kilka lat w Polsce: najpierw w Operze Nova w Bydgoszczy, potem w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej w Warszawie. Co było impulsem, który doprowadził Panią do podjęcia decyzji o wyjeździe do USA?

I.Sz.: Zanim podjęłam decyzję o przeprowadzce, dwa razy byłam tam podczas urlopu. Pierwszy, dziesięciodniowy wyjazd wystarczył, abym zapałała miłością do tego kraju oraz do zajęć tanecznych, w których mogłam tam brać udział, a także abym podjęła decyzję o dłuższym pobycie. Duży wpływ na zmianę mojego myślenia o tańcu miał repertuar Teatru Wielkiego, a szczególnie Święto wiosny Emanuela Gata. Bardzo ciekawił mnie styl, w którym stworzono tę choreografię, jednak jako tancerka zespołu klasycznego nie byłam w stanie zagłębić się w jego filozofię. Czułam, że mam ograniczenia i nie mogę w pełni poświęcić się innej technice. Przez długi czas w mojej głowie krążyła myśl o powrocie do Stanów Zjednoczonych, co ułatwił mi dyrektor Krzysztof Pastor, który na szczęście udzielił mi bezpłatnego rocznego urlopu. Otrzymałam wizę artystyczną i wyjechałam spełniać marzenia. Na początku brałam udział w wielu różnych projektach tanecznych, a także z powodu dużych wydatków i konieczności utrzymania się podjęłam pracę opiekunki. Taniec w zespole Karole Armitage był moim pierwszym stabilnym angażem w Nowym Jorku.

Grupa Armitage Gone! Dance opisywana jest jako zespół zbudowany na bazie tradycji neoklasycznej techniki tańca Balanchine’a oraz języka tańca współczesnego wywodzącego się z działań Merce’a Cunninghama. Jego działalność polega na eksperymentalnym myśleniu łączącym balans, piękno kroków oraz szybkość. Co Panią zafascynowało w pracy z tym zespołem?

I.Sz.: Karole Armitage jest niesamowitą osobą, którą poznałam, gdy miała ok. sześćdziesięciu lat i zaskakiwała swoją bezkresną energią. Przebyła ona drogę od Balanchine’a po pracę solistyczną u Cunninghama. Połączenie tych dwóch technik, jej charyzma, osobowość, energia oraz odwaga pozwoliły na stworzenie oryginalnego stylu, który szczególnie na początku jej kariery mógł być odbierany jako ekstrawagancki. Spotkałam ją w momencie, gdy byłam rozdarta pomiędzy tańcem klasycznym i współczesnym, nie wiedząc. w którą stronę iść. Zespół Armitage Gone! Dance okazał się idealnym miejscem dla mnie, ponieważ nadal chciałam tańczyć na pointach, ale swobodniej, tak jak w tańcu współczesnym. Do tej pory to projekt definiował technikę, w której tańczyłam, a u Karole mogłam to wszystko połączyć, gdyż ceniła ona moją bazę klasyczną, a w swoich choreografiach wykorzystywała również i to, że lubię poruszać się w inny sposób. Każdy jej spektakl miał ideę przewodnią, dotykał współczesnych problemów. Współpracowała z różnymi artystami, takimi jak np. malarz David Salle. Nasze studio znajdowało się w dużym centrum sztuki Mana Contemporary w Jersey City, gdzie mieściły się również obszerne pracownie malarzy czy rzeźbiarzy, a więc w tym artystycznym klimacie wszystko nabierało większego sensu.

Kolejnym zespołem, gdzie rozwijała Pani swój warsztat był Les Ballets Jazz de Montréal. Jakie doświadczenia taneczne zdobyte w Stanach Zjednoczonych uważa Pani za najcenniejsze?

I.Sz.: Życie w Nowym Jorku nie tylko zmieniło moje podejście do sztuki tańca, ale również mnie samą, także prywatnie. Różnorodność pracy, poznani ludzie, sposób życia – to wszystko było wyzwaniem, a zarazem sposobem na moje dorośnięcie. Zdarza się, że w Europie spotykam artystów poznanych wcześniej w Ameryce. Po pięciu latach w Nowym Jorku potrzebowałam zmiany, a więc brałam udział w wielu audycjach, co poskutkowało kontraktem w Montrealu. Klimat miasta bardzo mi odpowiadał, jest to połączenie najlepszych „smaków” Europy z tymi ze Stanów. Z zespołem Les Ballets Jazz de Montréal co najmniej przez pięć miesięcy w roku byliśmy na tournée, co stanowiło ogromne wyzwanie, ale było również spełnieniem marzenia o podróżowaniu. Duża liczba przedstawień spowodowała, że poziom stresu, który zazwyczaj się pojawia przed wyjściem na scenę, był coraz niższy, dlatego mogłam się bardziej zrelaksować pomiędzy spektaklami oraz osiągnąć o wiele więcej celów scenicznych.

Obecnie jest Pani jedną z szesnastu indywidualności tańczących w Gauthier Dance//Dance Company Theaterhaus Stuttgart. W repertuarze zespołu widnieją dzieła wielu znanych choreografów takich jak m.in. Mauro Bigonzetti, Ohad Naharin, Marco Goecke, Sidi Larbi Cherkaoui itp. Czy interesuje Panią tworzenie własnych choreografii?

I.Sz.: Myślę, że to mogłoby być bardzo ciekawe życie, ale choreografia, to nie jest moja dziedzina. W zespole Erica Gauthier mam okazję współpracować z wieloma znanymi twórcami. Staram się zagłębić w różne techniki tańca, które mamy w repertuarze i być najlepszą wersją siebie w każdej z nich. Ciekawi mnie poznawanie różnych choreografów, ale gdy uczę się innych stylów, brakuje mi czasu na stworzenie własnego. Aktualnie interesuje mnie praca pedagoga podczas prób i prowadzenie warsztatów. Wydaje mi się, że tancerze w teatrach potrzebują więcej pomocy ze strony działów zajmujących się organizacją wydarzeń. Myślę, że byłoby dobrze, aby tego typu stanowiska zajmowały wyszkolone osoby, które wcześniej tańczyły i wiedzą, jak wspierać tancerza w trakcie jego kariery.

W jakim repertuarze można obecnie Panią zobaczyć i co sprawia, że taniec nieustannie Panią pasjonuje?

I.Sz.: W tym sezonie w marcu celebrujemy 15-lecie zespołu, co wiąże się ze wznowieniem wielu choreografii, które miały znaczenie w jego kształtowaniu. W czerwcu odbędzie się nasza premiera spektaklu Contemporary Dance 2.0 oryginalnie stworzonego dla zespołu Shechter II przez Hofesha Shechter, twórcy, który w pewnym momencie zmienił moje myślenie na temat tańca. Mam wrażenie, że izraelscy choreografowie potrafią „prześwietlić duszę”, widzą Cię jako tancerza, ale również posiadają umiejętność dostrzegania, tego, kim jesteś w środku. Zwracają uwagę na różne aspekty, które po głębszej analizie rozwijają Cię także jako człowieka.

Pani Zofio, jak aktualnie wygląda Wasza baletowa relacja z córką, czy często ma Pani okazje oglądać Izabelę na scenie? Jak opisałaby Pani jej artystyczną osobowość – to, jaką tancerką stała się na przestrzeni lat?

Z.R.: Jako mama i tancerka obserwowałam Izę od dziecka i myślę, że jej mądra praca zaowocowała tym, jaką tancerką jest teraz. Posiada piękne warunki sceniczne, a uwagę widza przykuwa przede wszystkim jej osobowość. Podziwiam jej odwagę, z jaką daje sobie radę w różnych miejscach i zespołach na świecie oraz determinację w dążeniu do celu. Byłam na wielu jej spektaklach w Bydgoszczy, Warszawie, Nowym Jorku, Montrealu. Za każdym razem Iza zaskakiwała mnie swoimi umiejętnościami i cieszyło mnie to, że tak pięknie się rozwija. Jeśli chodzi o naszą relację, to cały czas się wspieramy. Zespół Erica Gauthier, gdzie Iza obecnie tańczy, składa się z małej grupy tancerzy, panuje tam bardzo dobra atmosfera, co jest wyczuwalne podczas spektakli. Dobry repertuar oraz fakt, że Iza tam tańczy, przyciąga, dlatego gdy tylko mogę, bardzo chętnie oglądam ich spektakle.

Pani Izabelo, czy ma Pani czas na oglądanie spektakli stworzonych przez mamę? Czy wspieracie się pod względem artystycznym?

I.Sz.: Gdy mieszkałam w Polsce, to zawsze z pasją oglądałam różnorodne spektakle mamy. Teraz niestety zdarza się to rzadziej. Jednak zawsze dopingujemy siebie oraz konsultujemy się w różnych tanecznych sprawach. Myślę, że nasze różne doświadczenia pozwalają nam się uzupełniać. Ja obracam się więcej w tańcu współczesnym, zaś moja mama tworzy raczej choreografie w stylu klasycznym lub neoklasycznym. Pomimo tego, iż wybrałyśmy inne kierunki, to opinia mojej mamy jest dla mnie bardzo ważna. Gdy podjęłam decyzję o odejściu z teatru, uznałam, że chcę iść z duchem czasu. Mama zrobiła podobnie, podejmując współpracę z telewizją. Podejrzewam, że gdyby wybierała swoją zawodową drogę teraz, mogłaby ona wyglądać podobnie do mojej. Jednak oczywiste jest to, iż nasze taneczne kariery miały początek w zupełnie innych czasach.

Wydawca

taniecPOLSKA.pl

powiązane

Ludzie

Wydarzenia

Bibliografia

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb.

Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.

Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej.

Close