Sen nocy letniej jest zarówno dla warszawskiego baletu, jak i dla warszawskich – a szerzej, polskich – widzów, kolejną odrobioną lekcją, która w dodatku niesie ze sobą olbrzymią dawkę przyjemności, radości i zachwytu. Wciąż mamy do odrobienia wiele lekcji z historii, tradycji i ścieżek rozwoju choreografii – tej dawniejszej, i tej całkiem żywej, aktualnej. Dzieło Neumeiera lokuje się tu doskonale. Absolutnie żywe, ponadczasowe, godzące miłośników „tradycyjnej klasyki” z miłośnikami „tańca współczesnego”, jest jednocześnie wykładem z historii współczesnego baletu europejskiego.

Wersja do druku

Udostępnij

Ostatnio każda premiera Polskiego Baletu Narodowego jest świętem. Na warszawskiej scenie pojawiają się dzieła, które chcieliśmy oglądać od dawna, autorstwa takich choreografów, jak Béjart, Forsythe, Niżyński, teraz Neumeier. Tancerze zgodnie stwierdzają, że każde kolejne wyzwanie jest coraz trudniejsze, a jednak pokonują je, więcej nawet – mają z pokonania tych trudności wielką satysfakcję. Tę satysfakcję odczuwa także chyba publiczność, skoro na spektakle Święta wiosny czy najnowszej produkcji PBN, Snu nocy letniej, niemal nie sposób dostać biletu.

Recenzowanie Snu nocy letniej Johna Neumeiera ma tyle sensu, co recenzowanie fresku Michała Anioła – legendarnego arcydzieła, które na stałe weszło do kanonu europejskiej i światowej kultury. Od 1977 roku, kiedy Sen pojawił się na hamburskiej scenie, prezentowały go zespoły baletowe w wielu krajach, a „rasowy” wielbiciel sztuki tańca zna tę choreografię niemal na pamięć. W naszym kraju znajomość tego przedstawienia nie jest jednak aż tak powszechna. W choreografii doszukiwać się można realizacji wszystkich założeń twórczej filozofii Johna Neumeiera: odświeżenia i odrodzenia wielkiego baletu fabularnego, nowego odkrycia i przetworzenia klasycznej techniki tańca przy jednoczesnym korzystaniu z technik współczesnych, udramatyzowania tańca i przede wszystkim – uplastycznienia postaci granych przez tancerzy. Myślę, że w warszawskim wykonaniu – poza fenomenalnymi wymaganiami technicznymi, jakie ta choreografia stawia przed tancerzami – na pierwszym planie postawić należy zadania aktorskie i ich brawurowe wykonanie przez artystów PBN.

Sen nocy letniej jest zarówno dla warszawskiego baletu, jak i dla warszawskich – a szerzej, polskich – widzów, kolejną odrobioną lekcją, która w dodatku niesie ze sobą olbrzymią dawkę przyjemności, radości i zachwytu. Wciąż mamy do odrobienia wiele lekcji z historii, tradycji i ścieżek rozwoju choreografii – tej dawniejszej, i tej całkiem żywej, aktualnej. Dzieło Neumeiera lokuje się tu doskonale. Absolutnie żywe, ponadczasowe, godzące miłośników „tradycyjnej klasyki” z miłośnikami „tańca współczesnego”, jest jednocześnie wykładem z historii współczesnego baletu europejskiego. Nie tak dawno warszawska publiczność mogła oglądać Oniegina, balet Johna Cranko, mistrza i promotora Neumeiera, gdy ten przyjechał z Ameryki do Europy. Gdy dziś oglądamy Sen nocy letniej, dostrzegamy klarowną drogę inspiracji, edukacji i własnej twórczości od mistrza do ucznia, który sam stał się Mistrzem. Scena wesela z wielkim Marszem weselnym w oczywisty sposób czerpie z balowych scen wykreowanych przez Cranko. Z drugiej strony absolutnie akrobatyczne partnerowania w duetach, pas de trois itd. także przywodzą na myśl szkołę Cranko, ale to, co tam było kulminacją, tu trwa niemal cały czas.

Balet Neumeiera można rozkładać na warstwy i poziomy. Można dzielić na trzy światy, czy też trzy porządki: arystokratyczny z muzyką Mendelssohna, oniryczny „elfi” z muzyką Ligetiego i porządek rzemieślników-prostaczków z ich katarynką. Ale po co je rozdzielać, skoro są tak spójne i tak niezauważalnie się przenikają? Bardzo ciekawe zadanie miała tu orkiestra Opery Narodowej pod batutą Łukasza Borowicza, która na żywo wykonywała „tylko” muzykę Mendelssohna, ale musiała umiejętnie połączyć ją z nagraniami z taśmy, rozbrzmiewającymi z głośników oraz katarynkowymi rytmami i melodiami. Łukasz Borowicz to jeden z nielicznych dyrygentów, który nie dość, że nie „brzydzi się” pracować „z” i „dla” baletu, ale potrafi w tym zadaniu znaleźć zawsze wielkie pokłady inspiracji i świeżości, odkrywać przy tej okazji na nowo dla siebie, orkiestry i dla słuchaczy partytury i kompozytorów niesłusznie lekceważonych, albo zbyt dobrze znanych, jak Mendelssohn z jego nieśmiertelnym, ale ogranym Marszem weselnym.

Sen nocy letniej nie byłby tak zachwycającym estetycznie, gdyby nie jego oprawa sceniczna: kostiumy, scenografia i światła. Jürgen Rose stwarza w scenach dworskich czyste tło dla rozwinięcia intrygi, która tak naprawdę rozegra się w świecie elfów, a otrzyma zwieńczenie w świecie realnym. To sceny leśne decydują o tym, że zapamiętujemy przedstawienie jako tajemnicze, trochę niepokojące, skąpane w onirycznym świetle i mgłach, i paradoksalnie – nowoczesne. „Kosmiczna” muzyka Ligetiego jednoczy się z migotaniem gwiazd na ciemnym horyzoncie, z dymami wypełniającymi scenę, w których porusza się żywa scenografia – kępy prześwietlonych blaskiem księżyca drzew i grupy elfów – bardziej podobnych do bezpłciowych istot z pogranicza jawy i snu, niż do tradycyjnych dobrych duszków. Oberon i Tytania to władcze istoty uplecione z księżycowego światła, a Puk – pół człowiek, pół zjawa – cielesny i wiotki, namacalny i ulotny, ziemski i nieważki jednocześnie.

Długo można by było roztrząsać walory tej ponad trzydziestoletniej choreografii, zastanawiać się czy jakieś jej elementy dziś chciałoby się widzieć inaczej. Nie ma jednak żywego dzieła, żywego – jak podkreśla John Neumeier – przedstawienia, bez tancerzy. W premierowej obsadzie znalazło się kilka niespodzianek – jak często bywa, gdy w zespole pojawia się zagraniczny choreograf o wielkim autorytecie i ze świeżym spojrzeniem. Takie niespodzianki to czasem odkrycia dla widowni, a czasem nawet dla samego kierownictwa zespołu. Dla wnikliwych obserwatorów rozwoju zespołu to często okazje do potwierdzenia (lub nie), nadziei pokładanych w artystach, którzy dotąd, czasem przez zwykły zbieg niesprzyjających okoliczności lub dobór repertuaru, nie mieli okazji jeszcze błysnąć. Sen nocy letniej bez wątpienia był taką okazją dla dwóch tancerzy, dwóch koryfejów PBN, dwóch absolwentów warszawskiej szkoły baletowej: Patryka Walczaka i Jarosława Zaniewicza. Walczak to artysta młody, wciąż jeszcze zdobywający szlify w zespole, do którego nie tak dawno dołączył. Ma już w swoim dorobku niewielkie partie solowe, m.in. w choreografiach Krzysztofa Pastora, jednak rola Puka to przy nich prawdziwy Mount Everest. Artysta zdobył ów szczyt przebojem – swobodny technicznie, obdarzony znakomitym, energetycznym skokiem, równie dobrze radził sobie z plastyką ciała, jak i z aktorską specyfiką roli – balansującą pomiędzy figlarnością i władczością, bezradnością i zbytnią pewnością siebie, wesołością a zakłopotaniem. Pięknie prezentował się w roli ducha-chłopca, czarodziejskiego dowcipnisia. Zaniewicz znany jest publiczności z wielu pomniejszych ról w baletach klasycznych i współczesnych, zwykle jednak obsadzany w mało zindywidualizowanych rolach „przyjaciół księcia” nie miał wielu okazji do zaprezentowania się jako artysta sceny. Tu w roli ogrodnika Lizandra jest ujmujący: na poły nieśmiały, na poły szaleńczo zakochany, odrobinę niezgrabny w swych zalotach i bardzo sprawny w licznych duetach z dwiema partnerkami. Jeśli miałabym coś zarzucić temu artyście, to wyczuwalną niepewność w wykonywaniu piruetów, co jednak można złożyć na karb premierowej tremy lub zmęczenia cyklem prób. Pozostała część obsady to „najlepsi z najlepszych”, znakomicie przez choreografa dobrani do swych ról. Plastyczna, eteryczna, ale kiedy trzeba silna Yuka Ebihara kreuje role Hipolity i Tytanii z zachwycającą precyzja i dużym uczuciem. Neoklasyka jest jej mocna stroną – tu sprawdza się najlepiej i w Śnie… udowadnia, że jej niedawny awans na solistkę był w pełni zasłużony. Partneruje jej piękny i wspaniale prezentujący się na scenie Vladimir Yaroshenko jako Tezeusz/Oberon. Artysta bardziej podobał mi się w drugiej z tych ról  – silnego, a momentami nawet brutalnego króla elfów, nie pozbawionego jednak męskiego wdzięku. Gdy przemieniał się w eleganckiego Tezeusza jakby nieco tracił z tej pewności, jaką miał w scenach onirycznych, co odbijało się na wykonaniu – mimo to weselny, trudny duet z Ebiharą zatańczył brawurowo. Marta Fiedler jako Hermia zakochana w Lizandrze zaskakiwała dziewczęcym wdziękiem i błyskotliwością tańca. Tancerkę tę znamy raczej z kreowania postaci silnych, namiętnych i tragicznych, tymczasem tu zmieniła się nie do poznania. Komiczną, ale i brawurową parę tworzyli Aleksandra Liashenko (Helena) i Maksim Woitiul (Demetriusz). Zaangażowanie obojga w aktorską stronę wykonania nie przesłaniało technicznej maestrii obojga w wysokich skokach i arcytrudnych duetach na krawędzi akrobatyki, kiedy to partnerka siedzi tancerzowi na ramionach, albo zwisa z jednego ramienia i znanym tylko sobie sposobem utrzymuje się w tej pozie – mimo skomplikowanych ewolucji i wielkiej dynamiki wykonania.

Poza wykonawcami głównych ról zakochanych, Sen nocy letniej ma także drugą ważną i kochaną przez publiczność grupę bohaterów. To rzemieślnicy przygotowujący swoją sztukę teatralną, mającą uświetnić zaślubiny Tezeusza i Hipolity. Ta „banda nieudaczników” daje nie tylko popis wysokiej próby komizmu, ale i znakomitego tańca. Prym wiedzie Spodek (Kurusz Wojeński), który dowodzi całą grupą i wykonuje w finałowym przedstawieniu farsową rolę Pyrama oraz przemieniony w osła partneruje Tytanii w zmysłowym duecie. Ulubieńcem widowni pozostaje Fujara (Paweł Koncewoj), któremu w przedstawieniu przypada wdzięczna kobieca rola Tysbe tańczona na pointach, co wywołuje salwy śmiechu, ale i podziw dla tancerza, maltretującego swoje stopy w najdziwniejszych wygibasach. Być może role Pigwy i Ryjka (Michał Tużnik i Michał Chróścielewski) są mniej eksponowane, ale i bez nich nie byłoby kapitalnej zabawy – przerywnika w scenach onirycznych. To samo zawdzięczamy Głodzikowi (Sebastian Solecki), Cichemu (Jacek Tyski) i Klausowi (Zbigniew Czapski-Koda, który dodatkowo musi „grać” na katarynce i różnych dziwnych instrumentach perkusyjnych, którymi ta piekielna machina jest obwieszona). Nie można także nie docenić „bohatera zbiorowego” każdego baletu klasycznego, czyli zespołu, który w tym wypadku ma wiele zadań, znacznie wychodzących poza zwykłą rolę corps de ballet. Pochody elfów – owej „żywej scenografii” mają często wyraz bardzo popisowy, a lekkie skoki, w jakich pozbawieni przez kostium osobowości, a nawet płci, tancerze i tancerki pojawiają się na scenie, mogą prawdziwie zachwycić. Podobnie w scenie snu Tytanii, gdy królową elfów zastęp duchów unosi na żywym łożu zbudowanym z ich rąk i nóg – wtedy widzimy, jak nieograniczone możliwości wyrazu ma ludzkie ciało. Wszystko to składa się na magię tego przedstawienia. John Neumeier potrafił wyczarować nową energię z niektórych tancerzy, a we wszystkich tchnął światło – miejmy nadzieje, że podczas wielu kolejnych przedstawień w tym i następnych sezonach będą mieli okazję dzielić się tym światłem z nami.

TaniecPolska (miniaturka)

Wydawca

taniecPOLSKA.pl

TW-ON. Fot. Ewa Krasucka.
TW-ON. Fot. Ewa Krasucka.
TW-ON. Fot. Ewa Krasucka.
TW-ON. Fot. Ewa Krasucka.

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb.

Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.

Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej.

Close