W te dni czerwcowe nie ma pewnie takiego osobnika w kraju pomiędzy Zachodem i Wschodem, który nie przeżywałby błogostanu. Drzewa są soczyście zielone, ptaki śpiewają, słońce solidnie przygrzewa pomiędzy jedną burzą a drugą. Co rusz widać kogoś wylegującego się na kocyku w ogrodach lub też na płachetce piachu nad oczkiem wodnym. Jest tak pięknie, że zdaje się blednąć, wobec tego piękna, nasza krzywa wirusowa. Majaczący na widnokręgu kryzys finansowy dodaje pikanterii zabawie. Jeśli jeszcze pozwolimy sobie na pewien wysiłek, aby przedwyborczą gorączkę przyrównać do bzykania muchy natrętnej i szpetnej, to już jesteśmy w świętojańskim uniesieniu. A jeśli owa mucha bzyka zbyt blisko ucha, to mamy przecież w zanadrzu staropolskie, tradycją wielowiekową wsi polskiej potężne – i ostatecznie skuteczne zaklęcie: „A sio, a sio!”. Krótko mówiąc: „hokus pokus, mucha była, ale się zmyła” i uwolnieni od natrętnego dźwięku możemy mitrężyć, leniuchować i robić wycieczki wstecz lub w przód, bez składu i ładu, jako że nic nas już do składu i ładu nie zobowiązuje.

Wersja do druku

Udostępnij

W te dni czerwcowe nie ma pewnie takiego osobnika w kraju pomiędzy Zachodem i Wschodem, który nie przeżywałby błogostanu. Drzewa są soczyście zielone, ptaki śpiewają, słońce solidnie przygrzewa pomiędzy jedną burzą a drugą. Co rusz widać kogoś wylegującego się na kocyku w ogrodach lub też na płachetce piachu nad oczkiem wodnym. Jest tak pięknie, że zdaje się blednąć, wobec tego piękna, nasza krzywa wirusowa. Majaczący na widnokręgu kryzys finansowy dodaje pikanterii zabawie. Jeśli jeszcze pozwolimy sobie na pewien wysiłek, aby przedwyborczą gorączkę przyrównać do bzykania muchy natrętnej i szpetnej, to już jesteśmy w świętojańskim uniesieniu. A jeśli owa mucha bzyka zbyt blisko ucha, to mamy przecież w zanadrzu staropolskie, tradycją wielowiekową wsi polskiej potężne – i ostatecznie skuteczne zaklęcie: „A sio, a sio!”. Krótko mówiąc: „hokus pokus, mucha była, ale się zmyła” i uwolnieni od natrętnego dźwięku możemy mitrężyć, leniuchować i robić wycieczki wstecz lub w przód, bez składu i ładu, jako że nic nas już do składu i ładu nie zobowiązuje. Jak zauważył izraelski filozof, homoseksualista pozostający w związku małżeńskim z mężczyzną i wymachujący flagą lewicowo-liberalnego światopoglądu, czyli Yuval Harari, w naszych oikos czy też polis, to znaczy w naszych domach, miastach i państwach, nie ma już żadnych dorosłych. A skoro nie ma już żadnych dorosłych w zarządach państwowych, to my mamy pełne prawo do wakacji. Mamy wolne zarówno od próby zrozumienia, co z czym się składa i łączy, jak i od konieczności komponowania architektonicznego ładu – tak w naszym, jak i wspólnotowym życiu. Wylegujemy się zatem pod słońcem i myślimy łagodnie o powszechnej dezintegracji.

Nie, proszę się nie bać, nie będziemy opisywać świata, który nas otacza. Po co się zamartwiać słowami powielanymi i odmienianymi przez wszystkie przypadki. Można odnieść wrażenie, że analizy leżą na chodnikach i co krok potykamy się o nie i dziwimy, że ta, na którą właśnie wpadliśmy, niczym nie różni się od tej, o którą zahaczyliśmy chwilę wcześniej. Ekstatyczne podobieństwo i stała emocjonalna analiz zależna jest tylko od tego, czy idziesz z lewa na prawo, czy też z prawa na lewo. Niektórzy z nas są na tyle masochistycznie spragnieni potknięć, że z rozmysłem decydują się na swoistą grę wielokierunkową: robią dwa kroki w lewo, po to, żeby zrobić znienacka trzy kroki w prawo, a potem znowu jeden w lewo, w wyniku czego uspokajają swoją duszę sadystycznym symetryzmem.

Zapominając więc o analizach replikujących się z szybkością przesyłu bajtów w sieci, oddaję się czerwcowemu błogostanowi. Łagodność przejmuje władzę nad mózgiem i wycisza musze bzykanie. Rozmyślam o dezintegracji i pożytkach z niej płynących. Myśląc o dezintegracji, nie przywołuję jakiejś mitycznej, anarchistycznej bojówki, która zagraża supremacji białej rasy. Ba! Dezintegracja, którą pieszczę, nie jest też wrogiem praw naturalnych, które – jak wiemy – muszą stoczyć heroiczny bój, aby pozostać niezmiennymi w zmieniającym się świecie. Kiedy myślę o dezintegracji, to wracam do przeczytanej dekady temu rozprawki Kazimierza Dąbrowskiego o tytule na pierwszy rzut oka paradoksalnym, tytule zdawałoby się oksymoronicznym, tytule, który został ze mną na zawsze: Dezintegracja pozytywna. Lektura sprawiła, że inaczej spojrzałem na siebie i w innym świetle ujrzałem rozsypaną w drobny pył rzeczywistość postreżimową, czyli początek lat dziewięćdziesiątych.

Cóż takiego pozytywnego w rozpadzie zauważał Dąbrowski? Otóż to, że kiedy już zdezintegrowałeś się w chaotyczny zbiór elementów pierwszych, na przykład w wyniku zderzenia z nieoczywistością, choćby taką jak pandemiczne „nikt nic nie wie”, kiedy każdy z tych twoich elementów pierwszych biega od ściany do ściany niczym kulka we fliperze, kiedy widzisz wszystko w przebłyskach objawień lub rozpaczy, i kiedy nerwice wrzucają cię w objęcia spiskologii i konspiracjonizmu, a psychonerwice wrzeszczą, że już nigdy nie zatańczysz na scenie, to nie masz się co martwić, bo to są li tylko wysyłane z wnętrza twojej osobowości komunikaty o tym, że w niezgłębionej głębi twojej coś się dobrego i lepszego rodzi. Tam gdzieś, w zakamarkach duszy, dokonuje się przyspieszony, acz bolesny rozwój, w gruzy obraca się prymitywna struktura psychiczna, która chciałaby być niczym ten betonowy sarkofag nad atomowym reaktorem czarnobylskiej elektrowni, a jest tylko upierdliwym, szklanym sufitem, który musisz rozsadzić, żeby móc wzrastać i zakwitać. Inaczej mówiąc, poprzednia osobowość stetryczała i traci kontakt z nowym, które nadeszło / stetryczałe dezintegruje się i w proch obraca / z pyłu lepi się nowa osobowość wyższego rzędu / jeśli to zrozumiesz i zaakceptujesz, wchodzisz na wyższy level psychicznego samorozwoju / życie na powrót staje się piękne.

Niefrasobliwość czerwcowego błogostanu implikuje swawolne porównania. Jeśli moja indywidualna konstrukcja psychiczna raz na jakiś czas popada w dezintegrację pozytywną, to i psychiczna esencja społeczności takiemu samemu mechanizmowi może ulegać. Psyche społeczności rozpoznaje, że zmurszała, że działa na wstecznym biegu, że nikogo już nie zagrzewa do zabawy, a dochodząc do tego krytycznego rozeznania, dezintegruje się w zbiór nieskoordynowanych paranoi. I kitłasi się w sobie, i męczy, i dręczy. I szuka anachronicznych odpowiedzi na trudne pytania, tak długo, aż się sama sobą znuży. A jak już definitywnie oklapnie, to wtedy, znienacka…

Był początek lat dziewięćdziesiątych. Kto pamięta, to zrozumie, a kto urodził się później, to niech sobie wyobrazi. Mieliśmy niezły chaos. Ci, co zarządzali chaosem, działali raczej intuicyjnie – albo też boleśnie eksperymentowali na tkance wspólnotowej. Spiskologia i konspiracjonizm kwitły w najlepsze. I na tej dziwacznej glebie zdezintegrowanej realności, jak grzyby po deszczu wschodziły artystyczne inicjatywy. Wzrósł w siłę Teatr Ekspresji Wojtka Misiuro, Jacek Łumiński eksplodował ze Śląskim Teatrem Tańca, Witold Jurewicz wymyślił najwspanialszy festiwal w Kaliszu, Edyta Kozak zdjęła pointy, jakaś dziwna moc przywiodła zza oceanu Melissę Monteros, by rzucić ją na ścieżki bytomsko-gdańskie. Egocentrycznie nie pominę słynnego Teatru Dada von Bzdülöw, który niczym Afrodyta zrodził się z piany Bałtyku. I można by długo wyliczać, i przeoczywszy kogoś, nieopacznie urazić – a lista jest długa i godna wielkiej księgi pamięci – ale trzeba dojść do puenty, bo właśnie chmura zasłoniła niebo.

Jeśli słuszną jest teza, że uczestniczymy, w tych miesiącach, w krytycznej fazie dezintegracji, to można pozwolić sobie na jasnowidzenie: Kochani, już niebawem, już za chwileczkę będzie tak pięknie, że aż nas to piękno oszołomi. Trzeba będzie je tylko zauważyć.

Wydawca

taniecPOLSKA.pl

powiązane

Bibliografia

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb.

Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.

Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej.

Close