Tytuł spektaklu został zaczerpnięty z książki. Jakiś czas temu wpadła mi w ręce Lubię być zabijana Tibora Fischera. Jest to zbiór opowiadań. Jedno z nich, pod takim samym tytułem, dotyczy dziewczyny, która strasznie komplikuje sobie życie głupotami.  Myślę, że jeżeli źle się rozgrywa drobne codzienności życia, to one cię zabijają, stają się przeszkodami, które niewyobrażalnie człowieka męczą. Aby nie brać tego tytułu dosłownie, pojawił się pomysł, by postawić na początku słowo „sorry”: „sorry, nie lubię być zabijana!” Chociaż spektakl nie jest o tym, że mi się przydarzają jakieś złe rzeczy. Spektakl tak naprawdę jest o byciu „looserem”.

Nie chciałam opowiadać o tym w sposób narracyjny, bo w swoich pracach nigdy nie idę tą drogą. Postać „loosera” stanowi centrum, wokół którego wszystko jest budowane.

Wersja do druku

Udostępnij

Co oznacza być zabitym?

 

Tytuł spektaklu został zaczerpnięty z książki. Jakiś czas temu wpadła mi w ręce Lubię być zabijana Tibora Fischera. Jest to zbiór opowiadań. Jedno z nich, pod takim samym tytułem, dotyczy dziewczyny, która strasznie komplikuje sobie życie głupotami. Fischer pisze o tym w sposób humorystyczny. Nie opisuje rzeczywistości, posługując się patosem, odnosi się do niej raczej cynicznie. Główna bohaterka postępuje tak, że sama komplikuje sobie życie. Jeśli ma gdzieś iść, to z założenia się spóźni, jak ma coś kupić, to kupi źle, jak ma jutro ważne spotkanie, to zapije wieczorem. Myślę, że jeżeli źle się rozgrywa drobne codzienności życia, to one cię zabijają, stają się przeszkodami, które niewyobrażalnie człowieka męczą. Aby nie brać tego tytułu dosłownie, pojawił się pomysł, by postawić na początku słowo „sorry”: „sorry, nie lubię być zabijana!” Chociaż spektakl nie jest o tym, że mi się przydarzają jakieś złe rzeczy.

 

To o czym jest?

 

Spektakl tak naprawdę jest o byciu „looserem”. Jest to nawiązanie do bohaterki książki. Ona też jest takim frajerem, do tego na własne życzenie, bo ciągle podejmuje decyzje, które jej szkodzą. To nieważne, czy są świadome, czy też nie, ale tak się ustawia w życiu, że wszystko wychodzi nie tak, jakby chciała. Każdy z nas w rzeczywistości jest trochę frajerem, ale nie każdy się do tego przyznaje. Ja nie mam z tym problemu, ażeby powiedzieć o sobie, że czasami jestem frajerska, ponieważ nie potrafię czegoś tam załatwić. Nie potrafię prowadzić takiej strategii, żeby wszystko mi w życiu wychodziło zgodnie z założeniem. Ta myśl towarzyszyła mi podczas tworzenia spektaklu.

 

Nie chciałam opowiadać o tym w sposób narracyjny, bo w swoich pracach nigdy nie idę tą drogą. Nie zamierzam mówić także w sposób poważny, tonacja spektaklu jest raczej humorystyczna. Postać „loosera” stanowi centrum, wokół którego wszystko jest budowane. Podobnie dzieje się z moją mamą, która jest postacią pierwszoplanową, chociaż może tego nie widać, bo pojawia się na wideo. Ona jest pierwszą osobą, którą widzi publiczność – widoczna na bardzo dużym ekranie, w stosunku do mnie monumentalna. W konstrukcji ona jako pierwsza wyznacza pretekst do mojego ruchu, albo powoduje, że przestaję coś robić.

 

Jednak to nie jest spektakl o relacji matki i córki. Mama pojawiła się dlatego, że jest to osoba mi najbliższa, najbardziej znana. I jakkolwiek to zabrzmi: uważam, że ona też w jakiś sposób jest „looserką”. I widzę między nami podobieństwo. Tak sobie rozmawiamy na tej scenie: ona jako mistrzyni „looserstwa” i ja jako ta, która dostało „looserstwo” w spadku. Swoimi nastrojami, gestami, mową ciała, mimiką, daje mi powody do tego, by wykonywać ruch.

 

Szukając sposobu by opowiadać o tym „looserstwie” wzięłam za matrycę życie mojej mamy. Gdy przeglądałam zdjęcia, słuchałam jej opowieści, to czułam, że to wszystko ułożyło się nie tak jak powinno, chociaż jest osobą zadowoloną ze swojego życia. Nie jest nieszczęśliwa i ja też nie jestem. Ale jakby zacząć rozgryzać wszystko od początku, to ona by wolała, żeby było inaczej.

 

Ten spektakl był budowany etapami, odzwierciedlającymi fazy jej życia. Młodość, później okres, w którym poznała swojego męża oraz małżeństwo, czyli czas, w którym na świat przychodziły dzieci. I to wszystko można określić „looserskim”.

 

Twój ruch jest ilustracją jej przeszłości?

 

Nie, nie jest ilustracją jej przeszłości. Konstrukcyjnie spektakl został podzielony na kilka części,. Podział ów stworzyłam dla samej siebie, nie miałam zamiaru uwidaczniać go na scenie.

 

Pierwszą część można nazwać młodością. Druga to miłość. Trzecia zaś: „jestem nieprzyjemnie zaskoczona”. Czwartą jest samotność. Z takich  modułów budowałam spektakl. Na każdy moduł składają się  zdjęcia, które wzięłam z archiwum domowego (fotografie, które moja mama pokazywała na wideo przyporządkowuję do modułu „miłość”). Cały proces pracy nad spektaklem czerpał z tych zdjęć; był refleksją nad zjawiskiem „loosera”, pracą nad ruchem, który inspirowany był osobami znajdującymi się na zdjęciach i moją mamą, która była nagrywana. Pierwszy trop – młodość, tam było dużo zdjęć, one nie pojawiły się bezpośrednio w spektaklu, ale było na nich widać dużo ruchu – machania rękami, entuzjazmu. Finalnie wyczyściło się do samego machania rękami.

 

Przez cały spektakl stoisz tyłem do publiczności.

 

Bycie tyłem do ludzi jest kolejnym przejawem tego frajerstwa, ignorujesz widownię, która chciałaby cię zobaczyć, niektórzy mogliby naprawdę się za to obrazić. Może to też być objaw wstydu, bo „looser” lubi się wstydzić. Woli nie pokazywać twarzy. Morrison nawet tak występował na początku swojej kariery – plecami do ludzi.

 

Jestem cały czas tyłem również dlatego, żeby pokazać moje uzależnienie od matki tak na ekranie, jak i na zdjęciach. Gdyby ona się nie pojawiła, ja bym nie wyszła, gdyby ona nie zmieniła planszy – nie zmieniłabym ruchu. My również toczymy walkę, pojedynek, której jednak nie należy rozpatrywać jako dialogu matki z córką. Nie ma w tym koneksji personalnych, chociaż mogą się takie narzucać.

 

Moim zdaniem ta relacja matka – córka, jest ważna w tym spektaklu. Jako „loosera” postrzega się również osobę, która nie może uwolnić się spod opieki rodzicielskiej. Tę myśl nasuną mi fragment, w którym poruszasz się na jednej nodze, szukasz alternatywnego, własnego sposobu poruszania się. Chwiejesz się,w końcu upadasz i wtedy pojawia się matka, taka ogromna w porównaniu z tobą, z miną wyraźnie niezadowoloną, która mówi: „dziecko, co ty robisz? Stań na dwóch nogach jak człowiek!”

 

Ten moment, w którym ona się pojawia następuje po długiej cichej, nudnej (specjalnie nudnej) scenie, (ta scena polega na całkowitej rekonstrukcji zdjęć). Ten ruch jest bardzo nieudolny, wcale nietaneczny, bardzo dziwny. W trakcie całego procesu szukałam sposobu na to, by pokazać zmaganie się z czymś, co wcale nie chce wyjść. Więc ja próbuję tam robić rzeczy trudne aż tak, że jest mi ciężko utrzymać równowagę. Zależało mi na ruchu, który będzie odzwierciedlał wchodzenie w jakąś trudną i zarazem niewykonalną sytuację, no i oczywiście towarzyszącą mu porażkę.

 

W ciekawy sposób do spektaklu została wprowadzona muzyka, która pojawia się głównie jako karaoke.

 

Bo ten spektakl jest bardzo udawany. Gdyby chcieć określić, z czego jest zbudowany, można byłoby wyróżnić trzy kwestie: „looser”, fotografie rodzinne i dubbing. Z dubbingiem chciałam się trochę pobawić, żeby nie używać go w takim przeznaczeniu, o jakim wszyscy wiemy. Dla mnie na przykład karaoke to też jest rodzaj dubbingu, dlatego, że używasz cudzego tekstu, napisanego przez kogoś innego. To rodzaj zmagania się z czymś, co jako „looserowi” ci nie wychodzi . Jeśli karaoke znajduje się na scenie, to aż chce się śpiewać. To jest jak marzenie, żeby mieć swoje 5 minut, jednakże ono nie chce się spełnić.

 

Zainspirowałam się programem Amy Talks the Lyrics, będącego częścią The Ellen DeGeneres Show, w którym dziennikarka chodzi w miejsca publiczne, np. do supermarketu i zaczepia ludzi tekstami piosenek. Bardzo lubię odcinek, w którym do spotkanych osób w supermarkecie budowlanym, gdzieś w Stanach mówi: „When I was young I never needed anyone…”, a jakiś mężczyzna odpowiada: „Any… ornaments?”, bo stali obok ornamentów. Później: „…and making love was just for fun” i podchodzi do niej sprzedawczyni, która się jej pyta „chcesz się przytulić?”

 

Chciałam koniecznie do tego spektaklu włączyć narrację słowną, ale nie poprzez mówienie samej, bo nie lubię tego robić na scenie. Powstał pomysł, żeby narrację zbudować z różnych shit-owych, „looserskich” piosenek. Więc przez miesiąc przeszukiwałam tysiące najgorszych piosenek, ale na tyle popularnych, żeby każdy mniej więcej je znał.

 

Tak naprawdę spektakl jest o poszukiwaniu osobowości, tożsamości. Jesteś „looserem”, dochodzisz do takiego punktu, że uświadamiasz sobie, że jesteś frajerem i akceptujesz to. Nie widzisz w tym problemu. Nie mówisz: „Boże, musze to zmienić, bo co teraz będzie.” Nie, jestem frajerem i tak ma być, taka jest moja cecha. Zlepek tych wszystkich piosenek jest mniej więcej o tym, że było źle, ale pewnego dnia zobaczyłam światło i „I am beautiful no matter what they say”. No, bo co z tego, że coś ci nie wychodzi, że nie jesteś na topie. Chodzi o to, żeby zaakceptować to, co jest. Ale oczywiście to nie jest moja autobiografia, proszę tak nie myśleć.

 

Prowadzisz warsztaty dla kobiet 50+?

 

Tak, od prawie trzech lat prowadzę grupę pań w Lublinie, która nazywa się „Lubelskie czaderki”. No ta nazwa jest niestety…

 

„Looserska”?

 

No, a czy to, co z nimi robię to nie jest „looserskie”? Ale uważam, że to też jest bardzo potrzebne, ważne.

 

Jakie choreografie tańczycie?

 

Krótkie. Bo jest to konwencja cheer dance, styl gimnastyczny. Tańczą z pomponami, w strojach sportowych. To są rzeczy absolutnie bez przesłań, bez tematu. To ma być doping, rozgrzewka. Zrobiłyśmy wspólnie już trzy układy, ale chciałabym jeszcze zrobić coś, co wyszłoby poza tę konwencję. Bo w nich jest potencjał. One nawet nie muszą robić czegoś innego, wystarczy zmienić kontekst i nazwać je performerkami – to wystarczy.

 

Widziałaś prace Mikołaja Mikołajczyka z Zespołem Śpiewaczym „Wrzos”?

 

Nie na żywo. To niesamowite spotkanie, tak myślę. Mikołaj z zespołem z Zakrzewa od razu poszedł w stronę spektaklu. To, co robię z czaderkami jest czymś podobnym, bo tu również doszło do spotkania z grupą seniorek, ale konwencja i forma są inne. Cheerleaderki to nie jest mój zespół, zostałam jedynie zaproszona do współpracy. Tak się jednak złożyło, że osoba, która go założyła, odeszła i dlatego go przejęłam. Początkowo było trzydzieści pań, obecnie jest piętnaście. One bardzo dużo występują i podróżują, są to imprezy charytatywne, okolicznościowe, jubileusze, no i oczywiście wydarzenia sportowe. Są bardzo popularne, można powiedzieć, że zrobiły furorę. Pojawił się dość obszerny wywiad o nich w „Wysokich obcasach”, były też w „Pytaniu na śniadanie”.

 

To one zainspirowały cię do tego spektaklu? Czy pomysł pojawił się niezależnie?

 

Miałam taki moment rok temu, że wyprowadziłam się z Lublina i pomyślałam, że trzeba żyć trochę inaczej. Tutaj w Centrum Kultury przestałam pracować z Teatrem Maat Projekt. Zakończyłam udział w Akademii w Poznaniu, a także moje studia z fizjoterapii. Musiałam zarabiać pieniądze w różny sposób, na szczęście zawsze opierający się na pracy z ciałem. W końcu przeprowadziłam się do Warszawy. Tak się wszystko ułożyło, że przestałam robić spektakle, przestałam zajmować się tańcem i ruchem. Zaczęłam pracować w szpitalu jako fizjoterapeuta (od 8.00 do 16.00). Wtedy zaczęły pojawiać mi się w głowie myśli, że znowu nie żyję tak, jak powinnam i jakbym chciała. Dlaczego jestem takim frajerem, że mi się w tańcu nie udaje, że moje spektakle się dobrze nie sprzedają, chociaż tyle się starałam; dlaczego przez trzy lata studiowałam tę ciężką fizjoterapię skoro wcale nie podoba mi się praca w tym zawodzie (przynajmniej w takiej formie 8 godzin dziennie). No i wysłałam w końcu wniosek aplikacyjny o stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego i nagle dostaje odpowiedź, że otrzymuję to stypendium i okazuje się, że będę mogła realizować ten projekt.

 

Wtedy zdystansowałam się do tańca, nie czułam napięcia, nie myślałam o tym, że poprzez pracę taneczną, realizowanie choreografii czy spektaklu coś sobie załatwię. Ten krótki okres odejścia od tańca bardzo mi pomógł. W pewnym momencie doznałam olśnienia, że nie ma się czym przejmować, czy jestem na topie, czy nie. Czy działam w Poznaniu, Warszawie, czy w Lublinie. Czy skończyłam szkołę baletową, czy nie. Bo był taki czas, że sobie wszystko tłumaczyłam tym, że nie jest absolwentką takiej szkoły. Pogodziłam się z tym, że jestem w takim miejscu, jakim jestem, że przynajmniej na razie nie jestem taką artystą, która jest w dużym obiegu i jeździ sobie po Europie. To nie oznacza, że mam rezygnować z tego, co robię.

 

W pewnym momencie ponownie mnie olśniło, że to nie jest kwestia „looserstwa”, że tak ma być, że życie takie jest. A nawet jeżeli jest to „looserstwo”, to kto powiedział, że tak nie może być i że należy to zmienić. Przecież „looserzy” też są potrzebni. Jeżeli to akceptujesz i się tym bawisz to spoko. Można nawet zrobić z tego markę i się tym popisywać. „Cześć, kim jesteś? Artystą. A ja „looserem”, no i co z tego?”

 

 

Czy da się porównać twoje poprzednie prace do Sorry…?

 

To były trzy różne prace. Sztuka pływania to był spektakl zupełnie formalny, tam nie było tematu. Czerpałam ruch z zewnątrz, z form pływackich, które później rozwijałam. Polegał w dużej mierze na powtórzeniach, oszczędności ruchu, zabawie formą.

W November było już dużo bardziej fizycznie i choreografia była rozbudowana na całą przestrzeń. Dążyła w stronę tańca współczesnego. Powstawał on podczas rezydencji w Klubie Żak, gdzie moimi opiekunami artystycznymi byli Wojtek Mochniej i Melissa Monteros, którzy tańczą w taki a nie inny sposób, co nie pozostało bez wpływu na moją pracę. To był spektakl bardzo dynamiczny.

 

Najnowszy spektakl jest jeszcze inny, bo tutaj choreografię tworzy  nie taniec, a ruch, który jest bardzo ilustracyjny, chwilami układany pod muzykę. Podobnie jak w Sztuce pływania nawiązuje do amatorskiego ruchu, jak na imprezie, gdy ktoś w euforii po prostu sobie tańczy. Jednocześnie jest to ruch ułożony, ustawiony, będący choreografią. Kolejnym rodzajem ruchu jest ten inspirowany zdjęciami. On też wynika z czegoś z zewnątrz, ale z form zastygłych. I jest jeszcze jedna forma, w ostatniej scenie, kiedy jestem na podłodze, wykorzystuję wszystkie możliwości swojego ciała – rozciągnięcie, pracę z ciężarem. W moich poprzednich pracach nie starałam się dochodzić do tak ryzykownego punktu, gdy naprawdę czuję, że już więcej nie wyciągnę. Tu także po raz pierwszy pojawia się narracja werbalna wprost, choć w postaci dubbingu.

 

Pracowałaś też ze słowem podczas współpracy z Dolarem.

 

Tak, przy spektaklu November. To było pierwsze podejście do wpuszczenia słowa jako narracji w spektaklu. Dałam mu dużą swobodę. Mówiąc mu, o czym jest spektakl, poprosiłam go o napisanie piosenki w konwencji hip-hop. Wtedy zależało mi, żeby komentarz wyszedł od osoby, która jest w nurcie ulicznym, bardzo życiowym. Nie chciałam, żeby ta narracja miała formę aktorską, dramatyczną. To rapowane słowo wydawało się bardzo współczesne.

 

Jakie masz plany na przyszłość?

 

W sierpniu znowu będę pracować w Lublinie i ponownie z dojrzałymi kobietami. To będzie projekt w ramach projektu: Laboratorium Sztuki Społecznej realizowanego przez Warsztaty Kultury. Jest to program rezydencyjny i oprócz mnie pojawią ludzie z Mołdawii, z państw byłego bloku wschodniego. Przez miesiąc będę pracować na Kalinie. Uczestniczki zostaną poproszone o przyniesienie bliskich im przedmiotów. Chciałabym, aby z ich pomocą uruchomić proces w ciele, wywołać emocje, żeby później przenieść je na ruch. Finałem tego przedsięwzięcia będzie spektakl-wystawa Pod pretekstem tańca. Premiera zaplanowana jest na 27 sierpnia.

 

Masz już wybrane osoby?

 

Jeszcze nie. Nie mamy również miejsca wystawy. Chciałabym, żeby to było na Kalinie, ale nie na otwartej przestrzeni. Najchętniej chciałabym, żeby to była jakaś przestrzeń użytkowa, sklep, pusty lokal do wynajęcia.

 

W późniejszym terminie planuję współpracę z Elisabettą Consonni, która wraca do Lublina z Włoch we wrześniu: będziemy pracować nad wspólnym spektaklem, mamy nawet dwa projekty w głowie. Jeszcze nie wiem, w jaką stronę pójdziemy, prawdopodobnie będzie to kontynuacja pracy z tematem „loosera”. Bo ja myślę, że to bardzo aktualne w dzisiejszych czasach, gdzie tak powszechne jest „parcie” na sukces, na bycie super ekstra w każdej dziedzinie. Musisz dużo zarabiać, mieć fajną pracę, pasje, uprawiać sport, mieć świetną sylwetkę, duże pieniądze, wiedzę, obycie. Chodzi mi o zbuntowanie się. O przeciwstawienie się narzuconemu systemowi, czyli nic nowego w sztuce. Dla mnie ten „looser” zakłada opór wobec rzeczywistości, ale nie w negatywnym znaczeniu, tylko taki, w którym znajduję swoją niszę i nie muszę robić nic na siłę.

 

***

 

Premiera spektaklu odbyła się 24 czerwca 2014 roku w Centrum Kultury w Lublinie w ramach Letniego Forum Tańca Współczesnego. Relację Barbary Żarinow z tego wydarzenia można przeczytać tutaj.

 

choreografia, reżyseria, opracowanie tekstu, wykonanie: Justyna Jasłowska
audio/wideo/dźwięk/realizacja techniczna: Maciej Połynko
reżyseria świateł: Justyna Jasłowska, Maciej Połynko,
śpiew i dubbing: Zofia Bernad
w video wystąpiła: Zofia Jasłowska
konsultacje choreograficzne i dramaturgiczne: Elisabetta Consonni
kostium: Magdalena Franczak
produkcja: Centrum Kultury w Lublinie, Lubelski Teatr Tańca, Ticektforloosers
Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

 

 

Copyright taniecPOLSKA.pl (miniaturka)

 

Wydawca

taniecPOLSKA.pl

Fot. Maciek Rukasz.
Fot. Maciek Rukasz.
Fot. Piotr Jaruga.
Fot. Piotr Jaruga.
Fot. Piotr Jaruga.

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb.

Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.

Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej.

Close