Tytuł całego projektu to „Metamorfozy”. Czy udział w nim był dla Ciebie pewnego rodzaju metamorfozą?

Myślę, że we wcześniejszych spektaklach bardzo duży nacisk kładłam na ciało, było ono głównym nośnikiem znaczeń, głównym medium. Tym razem ta metamorfoza polegała na tym, że spróbowaliśmy razem z Wojtkiem Klimczykiem, którego pomoc przy tym projekcie jest nieoceniona, wytworzyć pewien rodzaj obrazów scenicznych, opartych na ruchu, muzyce i wideo, nie na tekście. Próbowałam namówić Wojtka na wykorzystanie jakiegoś tekstu, ale on absolutnie nie chciał. Jedynym tekstem jest więc tu tekst piosenki.

Wersja do druku

Udostępnij

Podczas projektu „Metamorfozy” miałaś okazję pracować w trzech różnych miejscach, w których teraz prezentujesz efekty swojej pracy. Jakie widzisz różnice między premierą brukselską a poznańską?

 

Poznańska przestrzeń jest zupełnie inna niż ta, w której mieliśmy premierę w Brukseli. To jest ogromna sala, a mieliśmy tylko jedną dobę, by się tutaj odnaleźć. Myślę, że podczas tego spektaklu bardziej badaliśmy relację między nami a publicznością. W Brukseli  byliśmy w dużo większym kontakcie z widzami, czuliśmy ich. W tamtej sali było bardzo gorąco i dlatego byłyśmy [w niej], według relacji widzów, bardziej fizyczne, co mogło stać się  dla nich krępujące. Tutaj widownia jest ogromna i dlatego jest to zupełnie inny spektakl. Wydaje mi się, że tym razem widzowie bardziej słuchali, jednak nie okazywali swoich reakcji, miałam wrażenie ciszy i skupienia. W Belgii reakcje były bardziej żywiołowe, tutaj natomiast nie słyszałam żadnych odgłosów rozbawienia, ale też nie zmierzam do nich celowo.

 

Oglądając Cię na scenie, zastanawiałam się, jak bardzo skupiasz się na wewnętrznych impulsach, a jaki wpływ mają na Ciebie bodźce zewnętrzne.  Szczególnie chodzi mi o scenę, w której jesteście blisko publiczności i zaczynacie pewien rodzaj cielesnych metamorfoz.

 

Wykonujemy tę scenę w dużej koncentracji, ponieważ jest to przechodzenie przez różne stany emocjonalno-fizyczne, wywoływanie z siebie różnych osób – „dybuków”.  Myślę, że jest to na pewno bardzo wewnętrzne, ale nie autystyczne. Jednocześnie wierzę w to, że jeśli jest jakiś rodzaj głębokiego skupienia na tym, co się dzieje z moim ciałem, to mogę też wypełnić sobą otaczającą mnie przestrzeń.

 

Jak ważne jest więc dla Ciebie poczucie przestrzeni? W jaki sposób na Ciebie oddziałuje?

 

Zastanawialiśmy się bardzo, co zrobić z tą przestrzenią, bo –

 jak już powiedziałam – jest większa od tej, w której graliśmy w Belgii. Mam wrażenie, że tutaj jesteśmy trzema małymi punktami w ogromnej sali. Nie zmieniamy jednak światła, wideo jest totalne – w sensie wielkości, muzyka też działa w tej przestrzeni bardzo mocno. Dużo pracuję z wyobrażeniami, obrazami i tym jak wpływają na stany psychofizyczne. W spektaklu także pracowałyśmy nad tym zagadnieniem – jak szerokie jest nasze ciało, czy możemy „wyjść z niego”, będąc na scenie.

 

Ze wszystkich elementów na mnie najbardziej oddziaływały jednak projekcje…

 

Zauważyliśmy, że w tej sali jest to bardziej wizualny spektakl. Jesteśmy bardzo zadowoleni z pracy Valéry’ego Faidherbe. Po raz pierwszy pracowaliśmy razem i szybko udało nam się znaleźć wspólny język. Ja jestem jego projekcjami oszołomiona.

 

Nie masz jednak wrażenia, że w pewien sposób wizualizacje dominują nad ruchem?

 

Nie. Bardziej zależy mi na wytworzeniu  nastroju i jeżeli na Ciebie oddziałuje bardziej morze niż czyjeś ciało, to wspaniale. Z Wojtkiem Klimczykiem, jako Harakiri Farmers, robimy różne projekty – tutaj system rezydencji pozwolił nam na dłuższy proces: najpierw pracowaliśmy, potem mieliśmy przerwę, mogliśmy pooglądać materiały i pomyśleć. W tym przypadku była to bardzo świadoma decyzja, że chcemy pracować z wideo i mieć trzy odrębne instalacje. To był nasz plan – by mieć trzy odrębne światy, trzy etapy życia, trzy stany emocjonalne. W mojej ocenie to wideo buduje to, o co nam chodziło. Natomiast to, co działa na widza najbardziej jest już kwestią bardzo indywidualną. Dla jednych będzie to muzyka, dla innych – ciało.

 

Porozmawiajmy teraz o dźwięku. To nie jest Twoja pierwsza współpraca z Davidem Chazamem.

 

Z Davidem Chazamem pracuję już… chyba nawet sama nie wiem, który raz. Nasza pierwsza współpraca polegała na tym, że był moim coachem muzycznym w międzynarodowym projekcie w Brukseli. Jakiś czas potem brałam udział w realizowaniu filmu tanecznego i poprosiliśmy go o zrobienie muzyki. Następnie zrealizowaliśmy teatralny spektakl The Fork w ramach MINUS 20 Collective i David był twórcą muzyki oraz narratorem. Ostatnią wspólną pracą był film V, do którego  pięciu kompozytorów (w tym Chazam)  stworzyło ścieżki muzyczne..  Jeśli chodzi o I WANNA BE SOMEONE GREAT zastanawiałam się długo, jaką nadać mu w tym spektaklu funkcję. Od pewnego czasu nie interesuje mnie już „puszczanie” muzyki z płyty, z drugiej strony czasem, z drugiej strony praca z muzyką „live” generuje problemy organizacyjne. Bardzo chciałam więc, żeby w tym spektaklu była muzyka na żywo. David bardzo czuje ruch i jest to ciekawa współpraca także pod tym względem. Teraz jednak mieliśmy problem, jak na scenie umotywować jego obecność, co ona znaczy. Przeszliśmy przez różne pomysły – początkowo miał mieć perukę à la Leni Riefenstahl i nosić garsonkę, być podświetlony z tyłu.  Potem padł pomysł, by wystąpił w płetwach, ponieważ kiedy Leni  Riefenstahl miała osiemdziesiąt lat poszła na kurs nurkowania.  Później uznaliśmy, że rodzaj eleganckiego mężczyzny z nieskazitelną nażelowaną fryzurą,  który kontroluje wszystko za pomocą komputera jest dobrym obrazem. To, co mamy obecnie jest pewnym kompromisem. Nie do końca jestem z niego zadowolona, bo chciałabym żeby David był na scenie, i żeby go równocześnie nie było. Dużo osób ma problem, jaka jest jego relacja z nami, dlaczego nie ogrywamy jego obecności.

 

Jego kostium koresponduje z ubiorem, w którym pojawiasz się w pierwszej scenie – nie jest więc przypadkowy.

 

Oczywiście. On pojawia się z logo naszego braterstwa – w pierwszej scenie mam na sobie kostium, na którym widnieje wilk, na koszulce Davida jest podobny. Jest jeszcze końcowa piosenka na We Are the World po niemiecku…

 

Dlaczego akurat w tym języku?

 

Chcieliśmy subtelnie zaznaczyć naszą inspirację Leni Riefenstahl. Mam nadzieję, że jest to czytelna ironia. Ta piosenka, która stała się karykaturą samej siebie ma być w tym przypadku słodka, gorzka, straszna, ironiczna, ale też prawdziwa.

 

Wspominałaś o Leni Riefenstahl. Skąd pomysł, by odnieść się właśnie do niej?

 

Kiedyś ktoś mi powiedział, że chciałby zrobić ze mną projekt o Leni Riefenstahl, że mogłabym ją zagrać, ponieważ zanim została aktorką, chciała być tancerką. A jak już była aktorką, to chciała być reżyserką, po wojnie stała się sławna jako fotografka, a po osiemdziesiątce zafundowała sobie kurs nurkowania i nakręciła film o podwodnym świecie.  Co za biografia! Potem dowiedziałam się o „open call” do projektu „Metamorfozy” i zdałam sobie sprawę, że jej biografia zawiera w sobie trzy ważne dla całego projektu elementy: pracę, władzę, religię – rozumianą nie jako religię boską, tylko „religię samego siebie”, mitomanię. Postanowiliśmy z Wojtkiem, że nie zrealizujemy scenicznej biografii Leni Riefenstahl, tylko przyjrzymy się poszczególnym elementom z jej życia.

 

Wróćmy teraz do Twojego solo na początku spektaklu. Jaką funkcję ono pełni?

 

To sytuacja podobna do tej z antycznej tragedii, kiedy posłaniec mówi o tym, co się zdarzy – taki był punkt wyjścia do pracy nad tym solo. Czasami więc opowiadam, co będzie się działo, należy jednak pamiętać, że jest to solo improwizowane. To jest moja chwila z publicznością, więc staram się być szczera, próbuję „być kimś wielkim”.  Moment tego ruchowego monologu to więc moja osobista wypowiedź. Dopiero potem „odgrywamy” spektakl.

 

Tytuł całego projektu to „Metamorfozy”. Czy udział w nim był dla Ciebie pewnego rodzaju metamorfozą?

 

Myślę, że we wcześniejszych spektaklach bardzo duży nacisk kładłam na ciało, było ono głównym nośnikiem znaczeń, głównym medium. Tym razem ta metamorfoza polegała na tym, że spróbowaliśmy razem z Wojtkiem Klimczykiem, którego pomoc przy tym projekcie jest nieoceniona, wytworzyć pewien rodzaj obrazów scenicznych, opartych na ruchu, muzyce i wideo, nie na tekście. Próbowałam namówić Wojtka na wykorzystanie jakiegoś tekstu, ale on absolutnie nie chciał. Jedynym tekstem jest więc tu tekst piosenki.

 

Metamorfoza… chyba się jednak dokonała.  Nie zrobiłam przecież spektaklu I WANNA BE SOMEONE GREAT  bez powodu. To jest zdanie Leni Riefenstein z jej autobiografii, ale myślę, że wypowiedziałoby je dziś wiele osób – nikt nie chce dziś być zwyczajny. Podczas pracy zadaliśmy sobie różne pytania: co jest kosztem sukcesu, władzy? co jest kosztem fizycznym, także jeśli chodzi o kobiecość? Chciałam powiedzieć też o tym, na ile władza zmienia kobiecość, co mówi wtedy ludzkie ciało. Kiedy pracuję jako choreograf w teatrze dramatycznym, mam poczucie, że moja kobiecość wpływa na warunki, które są mi proponowane. W sensie finansowym – po prostu proponowane są mi mniejsze stawki tylko dlatego, że wyglądam dość młodo i jestem kobietą. Pracując przy tym konkretnym projekcie poczułam, że tym razem muszę nacisnąć jakiś pedał władzy, zmobilizować wszystkich żeby dali z siebie „WANNA BE SOMEONE GREAT”.

 

W ramach „Metamorfoz” odbyła się także dyskusja na temat pamięci w tańcu, odnosząca się do prezentowanego kilka miesięcy wcześniej cyklu „Archiwum ciała”. W jakim stopniu interesuje Cię zrekonstruowanie czyjejś choreografii? Co oznacza dla Ciebie „pamięć ciała”?

 

Pewnie chętnie zrekonstruowałabym którąś z choreografii Meg Stuart. Jej praca bardzo mnie interesuje oraz inspiruje. Myślę, że aby zrekonstruować czyjąś choreografię trzeba bardzo interesować się jego twórczością, albo pracować z tą osobą i znać ją osobiście. Uważam, że nic nowego nie odkrywam, nie czuję się wynalazcą jakiejś techniki. Jestem wręcz przerażona tym, że tyle wspaniałych rzeczy zostało już zrobionych. Jeśli chodzi o polskich choreografów, to bardzo cenię wszystkich pedagogów, z którymi miałam szczęście obcować, jeszcze w Studiu Baletowym Opery Krakowskiej, czy później, jak Iwona Olszowska czy Janusz Skubaczkowski oraz kilkadziesiąt osób , które spotkałam na mojej drodze „studenta-warszatowicza” (np. podczas DanceWeb). Na pewno moje ciało posiada jakąś pamięć, przeszło przez określony trening (w tym baletowy), ale może należałoby mnie o to zapytać za czterdzieści lat, kiedy będę miała więcej do powiedzenia i zrealizuję więcej projektów?

 

***

 

I WANNA BE SOMEONE GREAT

 

choreografia: Dominika Knapik
dramaturgia: Wojtek Klimczyk
muzyka: David Chazam
światło: Alice Dussart
wideo: Valéry Faidherbe
taniec: Helena Ganjalyan, Dominika Knapik, Dorota Wacek
kostiumy: Harakiri Farmers

 

 

       

 

Rozmowa odbyła się w kontekście festiwalu kończącego międzynarodowy projekt „Metamorphoses”, którego organizatorem było Centrum Kultury „Zamek”,  a partnerami: Centrum Rozwoju Choreografii La Briqueterie w Val de Marne oraz les Brigittines w Brukseli. Projekt „Metamorfozy” otrzymał wsparcie Komisji Europejskiej w ramach Programu Kultura.

 

 http://metamorphoses2014.wordpress.com

Więcej

 Copyright taniecPOLSKA.pl (miniaturka)

 

Wydawca

taniecPOLSKA.pl

Harakiri Farmers, I wanna be someone great. Fot. Pierre Wachholder.
Harakiri Farmers, I wanna be someone great. Na zdjęciu: Helena Ganjalyan.Fot. Pierre Wachholder.
Harakiri Farmers, I wanna be someone great. Fot. Pierre Wachholder.
Harakiri Farmers, I I wanna be someone great. Fot. Pierre Wachholder.
Harakiri Farmers, I wanna be someone great. Fot. Pierre Wachholder.

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb.

Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.

Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej.

Close