Tekton Oli Maciejewskiej nie jest zwykłym spektaklem teatralnym, przedstawieniem, performansem czy przedstawieniem teatru tańca, lecz artystycznym wydarzeniem, które powolnie rozsadza tradycyjną nomenklaturę, tworzy pnącza mikropęknięć na kamiennej misie z wypracowanymi pojęciami sztuki, które, szczególnie w obszarze  tańca i teatru, na centralnej pozycji stawiają człowieka i ludzkie ciało.

Wersja do druku

Udostępnij

Tekton Oli Maciejewskiej nie jest zwykłym spektaklem teatralnym, przedstawieniem, performansem czy przedstawieniem teatru tańca, lecz artystycznym wydarzeniem, które powolnie rozsadza tradycyjną nomenklaturę, tworzy pnącza mikropęknięć na kamiennej misie z wypracowanymi pojęciami sztuki, które, szczególnie w obszarze  tańca i teatru, na centralnej pozycji stawiają człowieka i ludzkie ciało.

 

Nie jest więc łatwym zadaniem opowiedzenie o owym scenicznym działaniu, w którym choreografka usuwa się,  każąc  nam patrzeć na kamień. Kamień tańczy, opowiada swoją historię, zagarnia coraz więcej uwagi i przestrzeni.  Tłem tej opowieści jest karykaturalna postać ubranego w odzież sportową mężczyzny, który w blasku świateł telewizora z trudem i wysiłkiem wykonuje serię ćwiczeń ogólnorozwojowych zwanych fitness. W zdrowym ciele zdrowy duch, jak mawiano już w starożytnej Grecji i Rzymie. Odwołań do tej kolebki humanizmu spotkamy zresztą w Tektonie znacznie więcej , a ciało i duch, rozumiane również jako dychotomia natura-kultura, staną się pojęciami przewodnimi całego przedstawienia. Jak się jednak okaże, pojęciami niedostatecznymi.  Ostatnim obrazem Tektonu i kluczem do jego zrozumienia będzie unicestwienie binarnej opozycji tych pojęć.

 

Po rozgrzewce ociężały i opuchnięty samiec wpełza do tekturowej jaskini. W spektaklu będącym opowieścią kamienia nie występuje ani jeden kamień, kamyczek, czy okruszek. Zdaje się to podkreślać wszechobecność kamienia, który nie musi być przyniesiony, by mówić. Kamień w tej historii jest wszędzie. Siedzimy w betonowej sali Nowego Teatru, do której zapewne wnieśliśmy miliony ziarenek piasku, a wszystko to odbywa się gdzieś w małym dołku na ogromnym kamieniu Ziemia. Rozmawiamy z kamieniem. Autorka pokazuje nam jednak tylko zdjęcia przyklejone do tekturowych tarcz. Ukryta gdzieś w skafandrze mężczyzny-człowieka co chwila wyciąga dla nas na scenę z odmętów jaskini kolejne obrazy. Kamienny amfiteatr. Przekrój Ziemi. Wędrowiec nad morzem mgły. Dziewczyna bez bikini leżąca na kamieniach w tropikalnej scenerii. Zdjęcie Lady Gagi na okładce „The Rolling Stone”. Sąd ostateczny – Giovanni da Modena. Te zdjęcia, wydruki, reprodukcje, odbicia idei wyciągane z platońskiej jaskini, tworzą razem komiczną serię kulturowych skojarzeń z reprezentantem natury, kamieniem.

 

Okazuje się, że kiedy dokładniej przyjrzymy się tej pojęciowej jaskini, świątyni ludzkiego poznania, w której możemy obcować z odbiciami idei, bytów doskonałych oraz kiedy dostrzeżemy świat poza jaskinią, świat bez człowieka i bez idei, wszystkie te kulturowe zdobycze wydadzą nam się śmiesznie małe i nieistotne. Nic dziwnego więc, że w Tektonie jaskinia jest z tektury, przypomina bardziej skrzyżowanie domku z kart z nieokiełznaną nowoczesną metropolią. Dzisiejsza humanistyka dokonuje przełomowego rozszerzenia sceny widzących i widzianych. Opuszcza platońską jaskinię antropocentryzmu bez strachu przed oślepieniem,  ponieważ odkrywa, że obcowała nie tyle z ułomnymi odbiciami, co z odbiciami bez odbijanego, „kopiami bez oryginału, znakami bez odniesienia, mapami bez terytorium”.[i] W końcu, po burzliwym okresie teorii krytycznych, odkrywamy na nowo zoe [ii], życie nie-ludzkie, wracamy do materii i materializmu, do ery kamienia, w której, co podkreślają jedne z nielicznych słów padających w spektaklu Maciejewskiej, pozwalamy kamieniowi mówić.

 

Jednak sportowy samiec zdaje się wciąż tkwić w bezkrytycznym zachwycie, w testosteronowym świetle chwały, siły i wielkości. Niesamowite jest napięcie wytwarzające się między wykonawczynią a postacią mężczyzny, w którą się wciela. To niezwykły taniec dwóch ciał,  choreografki, która mozolnie, posłusznie wobec odtwarzanej muzyki i nagranych odgłosów kroków, bezszelestnie i pokornie, z syzyfowym uporem pokazuje nam kolejne obrazy naszej ludzkiej miałkości, oraz   jej ogromnego, gorylego kostiumu, który porusza się ciężkim, pewnym, dumnym krokiem Sebastiana znad Wisły i  niczym  ortalionowy Prometeusz przynosi nam ogień, miotacz ognia, czołg, drony, kamienie, tak, przecież kamienie idealnie nadają się do rzucania. Za chwilę przyniesie też kartonowe zdjęcie posągu Wenus, postawi je, wyciągnie swoje wielkie, wywatowane jak w greckiej komedii, genitalia i zacznie się bezwstydnie onanizować. Jednak autorka i postać mężczyzny pozostają nieustannie w tanecznym uścisku, ten ruch ciał, milcząca narracja pozostająca w obrębie jednej figury tworzy bardzo ciekawą figurację[iii] różnicy seksualnej. Gdyby nie te drobne napięcia i ledwie zauważalne sakady w tangu* tańczonym przez tancerkę i jej kostium, moglibyśmy ujrzeć w głównej postaci spektaklu jedynie białego hetero-samca katolika, dumnego pawia władającego światem. Ale Maciejewska pokazuje nam coś o wiele więcej, pokazuje ulotność i kruchość tej dresowej maski pana i władcy. W tym dialogu ciał rozmywają się ustalone pozycje i kategoryczna dychotomia , ciało w ruchu wciąż jeszcze może się stawać, ustalać, repozycjonować. Mężczyzna nie jest skazany na bycie mężczyzną. Człowiek nie jest skazany na bycie człowiekiem. A balet* emocji prezentowany przez choreografkę zdaje się to udowadniać. Władza nauki odbijająca się w ukazywanych nam klasyfikacjach kamieni i muzealnych kolekcjach jest tylko umownością, co przypominają nam wydobyte z czeluści Internetu przez zwiewnegotroglodytę zdjęcia kamieni przypominających ludzkie twarze, fallusy, Elvisa Presleya. Widzimy to, co chcemy i zawsze możemy się przesiąść.

 

W całej tej starannie przygotowanej konfiguracji kamieni, tektury, mężczyzny, światła, dźwięku i ruchu autorka tańczy swój, z pozoru niewidoczny, taniec myśli. W tańcu tym porusza się znanymi, choć rzadko pokazywanymi w teatrze, krokami takich choreografek umysłu jak Donna Haraway czy Rosi Braidotti.  Cechą charakterystyczną owej szkoły są niewiarygodne akrobacje pojęć poruszających się w ekstatycznym i szaleńczym tańcu, na głowach, brzuchach, tyłem, nago, arytmicznie, by ostatecznie, wypluwając serię cholernie niewygodnych pytań, odnaleźć się na nowo. W tym samym duchu Ola Maciejewska konstruuje choreograficzną partyturę na obrazy, pojęcia i myśli, które w swoistym danse macabre śmieją się w twarz widzom zamkniętym w betonowym sarkofagu.

 

Śmierć człowieka, z którą mamy tu do czynienia jest jednak, jak chciałaby Rosi Braidotti, tylko partykularną zmianą stosunków sił i kompozycji, śmiercią pojedynczego ego. To śmierć, która nie kończy życia (zoe), rozumianego przez pryzmat posthumanistyczny, nieantropocentryczny, ale jest tego życia (zoe) immanentną częścią. W jednej z ostatnich scen Tektonu zostajemy skonfrontowani z dobrze znanym nam z katastroficznych wizji obrazem meteoroidu uderzającego w Ziemię. Muzyka staje się coraz głośniejsza, sztuczny dym z wytwornicy dusi w gardło, gasną światła, cisza. Życie ludzkie zostaje unicestwione. Wielki kamień uderza w inny wielki kamień, na którym żyją małe robaczki, słuchające Stones’ów. Jednak po chwili taniec rozbrzmiewa dalej. Śmierć człowieka jest tylko drobnym ruchem na ogromnej płaszczyźnie naturo-kultury. Zresztą mamy ją idealnie opracowaną w ludzkim repertuarze idei i przedstawień. Gdy dym opadnie,  naszym oczom ukażą się zdjęcia meteorytów, zdjęcia ludzi z meteorytami, zdjęcia kraterów po meteorytach, zdjęcia wiemy-co-nas-czeka-i-tak-jesteśmy-najlepsi. Z kamienia zrobimy sobie nagrobek z kodem kreskowym, meteorytem przygnieciemy papieża, wszelki koniec wyśmiejemy. Lęk przed wyginięciem rodzaju ludzkiego został ujarzmiony już w erze nuklearnej, dziś, uwolnieni od nieustannie towarzyszącej wizji apokalipsy, możemy martwić się już nie tylko naszym gatunkiem, ale i całą „naturą”. Upust swojemu strachowi przed unicestwieniem możemy dawać w pracy nad ratowaniem Ziemi, bo skoro zaczęliśmy zauważać, że nie możemy bezkrytycznie władać naszym wielkim kamieniem, to może powinniśmy zmienić pozycję z „władcy” na „utrzymującego przy życiu”? To przynajmniej mogłoby pozwolić bez wyrzutów sumienia utrzymać poczucie własnej ważności.

 

Copyright taniecPOLSKA.pl (miniaturka)

 

 

 

Koncepcja i performans: Ola Maciejewska

Współpraca artystyczna/Scenografia: Ieva Kabasinskaite, 

Współpraca artystyczna/Światło: Thomas Laigle, 

Współpraca artystyczna/Kostium: Valentine Solé 
Muzyka: Rene van Trier, Thomas Laigle, Carl Stone
Produkcja: Elodie Perrin | so we might as well dance
Koprodukcja: Productiehuis Rotterdam, Théâtre de l’Usine
Współpraca: La Ménagerie de Verre (Studio Lab Convention), Centre National de la Danse (CND Pantin, Théâtre Nanterre-Amandiers, Vivarium Studio, Montévidéo Créations Contemporaines

Premiera: Listopad 2014, Théâtre de l’Usine, Genewa

Długość: ok 50 min.



[i]   Jean Baudrillard, Symulakry i symulacja, przeł. Sławomir Królak, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2005, s. 7.

 

[ii]    Zoe – (z gr. życie) życie zwierzęce, życie oparte na najniższych pobudkach, bezrozumne, afektywne; witalność. W tradycji humanistycznej rozumiane jako gorsze i ułomne, przeciwstawiane życiu bios – życiu ludzkiemu, rozumnemu, opartemu na tworzeniu i rozmyślaniu, życiu społecznemu.

 

W myśli posthumanistycznej zoe pojawia się jako afirmatywne określenie wszelkiego życia, niekoniecznie rozumianego jedynie w sposób biologiczny, ale również  jako „żywa materia”, wszelki ruch i zmiana, życiowa moc, generatywna siła. Pojęcie to odwołuje się do witalistycznego aspektu filozofii Spinozjańsko-Deleuzjańskiej.  Życie ludzkie byłoby tutaj tylko specyficzną, ale niejedyną, formą przejawu zoe. A śmierć człowieka byłaby rozpadem  pewnej konfiguracji sił i afektów, natomiast życie w obrębie tej samej materii (która składała się na człowieka) nie kończy się, ale trwa dalej  – w rozkładzie ciała itp. Zoe często rozumiane jest jako nieskończone.

 

[iii]   Za Rosi Braidotti: „Termin «figuracja» odnosi się do stylu myślenia, który przywołuje lub wyraża pozafallogocentryczne sposoby ujmowania podmiotu. Figuracja jest zaangażowanym politycznie postrzeganiem alternatywnej podmiotowości.” Rosi Braidotti, Poprzez nomadyzm, przeł. Aleksandra Derra, w: „Teksty drugie: teoria literatury, krytyka, interpretacja”, 2007 nr 6, s. 109.

 

*    Wszelkie odwołania do konkretnych terminów z zakresu tańca są jedynie arbitralnymi metaforami autorki i odnoszą się do ruchu i napięcia odbywającego się na poziomie dyskursywnym, a nie cielesnym.

Wydawca

taniecPOLSKA.pl

Fot. Dorothée Thébert-Filliger
Fot. z archiwum Oli Maciejewskiej.
Fot. z archiwum Oli Maciejewskiej.
Fot. z archiwum Oli Maciejewskiej.
Fot. z archiwum Oli Maciejewskiej.
Fot. z archiwum Oli Maciejewskiej.
Fot. z archiwum Oli Maciejewskiej.
Fot. z archiwum Oli Maciejewskiej.
Fot. z archiwum Oli Maciejewskiej.
Fot. z archiwum Oli Maciejewskiej.

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb.

Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.

Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej.

Close