
Na zdjęciu: Kama Akucewicz i Nika Warszawska, fot. archiwum prywatne
Teatr Wielki – Operę Narodową nazywają drugim domem, ponieważ właśnie tam spędziły m.in. swoje dzieciństwo. W obu przypadkach „teatralne” wychowanie zaprocentowało głęboko zakorzenioną – bo rozpoczętą we wczesnym dzieciństwie – miłością do sztuki, teatru, muzyki, a przede wszystkim do tańca. Mowa tu o Kamie Akucewicz oraz Nice Warszawskiej, tancerkach, mamie i córce.
Kama Akucewicz – pierwsza solistka Teatru Wielkiego w Warszawie, która po zakończeniu własnej kariery stara się być wsparciem i pomocą dla swoich dzieci w ich drodze do spełnienia. Jedna z jej córek – Nika Warszawska wybrała drogę artystki freelancerki musicalowej. Jej poszukiwania nowych możliwości rozwoju oraz posiadanie rodziny ukształtowały ścieżkę zawodową, którą podąża i której częścią nadal jest taniec.
Zapraszam do przeczytania dwugłosu, który opisuje taneczne tradycje rodzinne, porusza temat relacji mamy oraz córki zajmujących się tańcem, a także zawiera receptę na szczęście zawodowe artysty.
O czym marzyła Kama Akucewicz jako dziecko? Co było impulsem do rozpoczęcia przez Panią drogi artystycznej?
K.A.: Wszystko zaczęło się od mojej mamy, która 42 lata przepracowała w Teatrze Wielkim w Warszawie, najpierw jako tancerka koryfejka, później jako inspektorka baletu. Zanim pojawiłam się na świecie, mama do szóstego miesiąca ciąży tańczyła na scenie w Polskim Zespole Tańca Eugeniusza Paplińskiego. Tam również pracował mój tata. Ponieważ grupa ta często wyjeżdżała, wychowywała mnie babcia do momentu aż poszłam do szkoły. Gdy otwarto nowy gmach Teatru Wielkiego, przy wejściu do budynku widniał napis: „Psom i dzieciom wstęp wzbroniony”, a więc jako dziecko oficjalnie mogłam dojść jedynie do tego miejsca. Oczywiście przemycano mnie do garderoby, oglądałam spektakle i dzięki temu zrodziła się we mnie fascynacja: sztuką, teatrem i muzyką. Miałam okazję oglądać ówczesne sławy baletu np. Barbarę Bittnerównę oraz Witolda Grucę w rolach tytułowych w spektaklu Romeo i Julia, co na owe czasy było wielkim wydarzeniem.
Marzyłam o tym, aby iść do szkoły baletowej, jednak mama zdecydowanie odradzała mi zostanie tancerką. Podczas wakacji przystąpiłam do strajku i przestałam się myć. Gdy mama przyjechała i mnie zobaczyła – „pękła” i zaprowadziła mnie na tzw. „nabór dodatkowy”, który przeszłam z wynikiem pozytywnym. Nie chcąc słuchać mojego ewentualnego niezadowolenia z decyzji, mama kazała mi podpisać dokument o treści: „nie będę płakać ani narzekać na balet”.
W swoim dorobku ma Pani imponującą karierę sceniczną. W Teatrze Wielkim Pani wirtuozeria, lekkość w wykonywaniu trudnych elementów technicznych, znakomita gra aktorska oraz wieloletnia praca zostały docenione przyznaniem Pani tytułu pierwszej solistki. Dodatkowo jest Pani laureatką wielu nagród artystycznych. Czy czuje się Pani spełnioną artystką?
K.A.: Podczas swojej kariery tańczyłam wszystko, co było mi dane, i niczego nie odmawiałam, nawet będąc chorą. Każde powierzone mi zadanie artystyczne starałam się wykonywać jak najlepiej. Jestem całkowicie spełniona zawodowo i nie żałuję ani jednego dnia. Moją receptą na spełnienie było: nie mieć żadnych marzeń baletowych, ponieważ uważam, że niespełnione – mogą być przyczyną wielkiego rozczarowania.
Stworzyła Pani wiele wspaniałych scenicznych kreacji. Która z nich ma dla Pani szczególne znaczenie oraz sprawiła Pani największą satysfakcję?
K.A.: Jedną z ważniejszych dla mnie ról była Lise z baletu Córka źle strzeżona. Rok po ukończeniu przeze mnie szkoły baletowej, w 1976 roku, przyjechała do Teatru Wielkiego asystentka Fredericka Ashtona. Jej zadaniem było wybranie obsad oraz przekazanie choreografii naszemu zespołowi. Wtedy polityka teatru polegała na tym, że bez względu na wszystko, w główne role najpierw po kolei wcielały się solistki, a tancerki zespołu, do którego wtedy należałam, pomimo uczestniczenia w próbach i opanowania roli od strony aktorskiej i technicznej, musiały czekać. Sześć lat minęło zanim zatańczyłam tę rolę na scenie. Mój debiut odbył się w 1983 roku. Podchodzę do tego sentymentalnie również dlatego, że to był jedyny spektakl, który tańczyliśmy później wspólnie z moim mężem – Wojciechem Warszawskim – wcielającym się w rolę Wdowy Simone.
Wiele zawdzięczam Alberto Méndezowi, twórcy baletu Lalki, który poprzez konsekwentne egzekwowanie podczas prób tego, aby każdy gest był opracowany, obudził we mnie umiejętności gry aktorskiej. Praca z nim miała wpływ na całą moją dalszą karierę.
Jaką rolę w Pani karierze zawodowej pełniła rodzina?
K.A.: Za mąż wyszłam dość późno, ponieważ najpierw chciałam dotrzeć do takiego punktu mojej pracy artystycznej, aby móc sobie pozwolić na założenie rodziny. Wraz z moim małżonkiem uzgodniliśmy, że naszej pracy nie będziemy wnosić do domu i będziemy starać się być „normalną” rodziną. Z Niką tańczyłam do trzeciego miesiąca ciąży i bardzo szybko po jej narodzinach – bo już po sześciu tygodniach – zaczęłam wracać do baletowej formy. Przynosząc po raz pierwszy córeczkę w nosidełku na salę baletową, przypomniałam sobie moment, gdy jako dziewczynka natknęłam się na napis zamieszczony u wejścia teatru: „Psom i dzieciom wstęp wzbroniony”. Postanowiłam, że na przekór wszystkim nasze dziecko będę wychowywać w teatrze.
Każdą wolną chwilę starałam się poświęcić wychowaniu córeczki. W przerwach między próbami szybko jechałam do babci, brałam wózek, przejmowałam Nikę i biegłyśmy do parku na spacer, tak, abym zdążyła wrócić na wieczorną próbę. Nasze życie zależało od dobrej organizacji. Gdy zbliżała się moja emerytura, w wieku 41 lat urodziłam drugą córkę – Zuzię. Ją również bardzo ciągnęło do teatru, więc często przebywała tam wraz z tatą, który nadal występował na scenie. Starsza córka, Nika, ukończyła szkołę baletową, jednak młodszej córce, pomimo rozpoczęcia nauki, nie pozwolono kontynuować tej drogi. Aktualnie jest szczęśliwą żoną, mamą dziewięciomiesięcznego synka i wyróżnia ją wyjątkowa artystyczna dusza.
Pani Niko, jak wspomina Pani swoje dzieciństwo jako wnuczka i córka tancerzy? Wydaje się, że taniec ma Pani we krwi…
N.W.: Bardzo dobrze wspominam swoje dzieciństwo, które zdefiniowało to, kim jestem teraz. Przez długi czas mój codzienny rytm podporządkowany był próbom i repertuarowi Teatru Wielkiego, który stał się moim drugim domem. Uwielbiałam przesiadywać w garderobie i obserwować, jak moja mama przygotowuje się do spektaklu. Miło wspominam moje wizyty w pracowni krawieckiej, gdzie dostawałam skrawki materiałów, z których sama potem szyłam ubranka dla lalek. Przebywanie w teatrze sprawiało mi wielką radość i wiąże się z ciepłymi wspomnieniami.
Wybór mojej ścieżki zawodowej oraz kariery nie był przypadkowy. Oprócz rodziców moi dziadkowie również byli tancerzami, a więc nie wyobrażałam sobie i nie znałam innego życia. Jedna z moich babć pracowała w teatrze jako inspektorka baletu, a druga – mama mojego taty – jako repasaczka. Odkąd pamiętam, teatr był całym moim światem, przepełnionym magią, kolorami i wyjątkową atmosferą. Podsumowując – jestem dzieckiem teatru.
Pani Kamo, Nika wybrała podobną drogę zawodową. Jak wyglądała Wasza baletowa relacja za czasów, gdy córka chodziła do szkoły baletowej? Jak wygląda teraz? Czy ma Pani okazję oglądać spektakle, w których Nika bierze udział?
K.A.: Chcieliśmy, aby dom dla Niki był bezpiecznym azylem, próbowaliśmy otoczyć ją wsparciem, aby nie przeżywała zbyt mocno tego, co działo się w szkole, która jest trudna. Odkąd zaczęła pracę artystyczną staramy się oglądać wszystkie spektakle, w których uczestniczy. Jako mama muszę przyznać, że jestem dumna z jej osiągnięć artystycznych, jak i życiowych.
Pani Niko, ukończyła Pani Państwową Szkołę Baletową w Warszawie i już w trakcie nauki odniosła liczne sukcesy. Czym jest dla Pani taniec?
N.W.: Taniec to moja pasja, którą przez długi czas mogłam realizować zawodowo. Był dla mnie jak powietrze. Tańcząc, wyrażam siebie, jest to również sposób na „wyżycie emocjonalne” i na zachowanie zdrowia psychicznego. Myślę, że wszyscy artyści wiedzą o czym mówię, bo jeżeli z jakichś powodów nie mogą wykonywać swojego zawodu, to naprawdę „gasną”.
Zapewne nie jest łatwo znaleźć coś równie satysfakcjonującego…
N.W.: To jest właśnie coś, z czym musiałam się zmierzyć. Odkąd skończyłam szkołę baletową, wiedziałam, że będę musiała zadbać o swoją dalszą karierę po tym, jak nie będę mogła już tańczyć. Moje życie prywatne, rodzina, poszukiwanie stabilności również były motywacją do tego, aby rozwijać się w innym kierunku. Moja mama miała dużo więcej szczęścia, bo kończyła tańczyć jeszcze w czasach, kiedy tancerzom przysługiwała wcześniejsza emerytura. Aktualnie nie ma już takiej możliwości, choć wróciły rozmowy na ten temat. Na początku studiowałam kulturoznawstwo, potem socjologię i pedagogikę. Od kilku lat działam w biznesie, zajmując się marketingiem. Udało mi się przebranżowić i na co dzień pracuję już w innym zawodzie. Taniec pozostaje jednak moją pasją, dlatego staram się nadal istnieć również w tym świecie.
Uważam, że wciąż zbyt mało mówi się na temat tego, jaką drogę muszą przejść tancerze, aby zostali zauważeni w innym zawodzie. Moim zdaniem, pomimo posiadania umiejętności bardzo cenionych na rynku, takich jak kreatywność, nie jest łatwo się przebić.
Pani Niko, powróćmy na chwilę do lat szkolnych. Jaki wpływ na Pani drogę taneczną miała rodzina? Czy dzięki konstruktywnej krytyce rodziców profesjonalistów było Pani łatwiej pracować nad techniką tańca, czy przeciwnie?
N.W.: Mogłoby się wydawać, że jako córka tancerzy, miałam dużo łatwiej w szkole baletowej. Mało tego, moja mama po zakończeniu kariery na scenie rozpoczęła pracę pedagogiczną w mojej szkole. Miałyśmy taką niepisaną umowę, że w szkole mówię do niej: „dzień dobry Pani Profesor”, ponieważ tak się zwyczajowo tytułuje pedagogów „baletówki”. Traktowałyśmy to z przymrużeniem oka, ale stosowałyśmy na co dzień. Pamiętam wiele pozytywnych sytuacji. Moi rodzice mają bardzo fajne osobowości i byli lubiani przez moich kolegów.
Pani Kamo, w 1998 roku zakończyła Pani karierę taneczną. Co aktualnie daje Pani największą satysfakcję?
K.A.: Po rozstaniu ze sceną od razu zostałam zaproszona przez Ogólnokształcącą Szkołę Baletową im. Romana Turczynowicza na stanowisko pedagoga baletu. Zaczęłam uczyć pierwszą klasę chłopców, a w kolejnym roku wszedł w życie przepis o tym, że aby nauczać, trzeba mieć wyższe wykształcenie pedagogiczne. Pożegnałam się z pracą w szkole bez żalu, jednak potem ukończyłam studia. W późniejszym czasie otrzymałam propozycję prowadzenia zajęć z tańca klasycznego dla różnych grup wiekowych w szkole Agustina Egurroli. Ta współpraca trwała 16 lat. Bardzo dobrze wspominam pracę ze wspaniałą ekipą trenerów gimnastyki artystycznej w Szkole Sportowej nr 220, a także z wyjątkowym Zakładem Kulturalnym, który aktualnie szuka nowej lokalizacji w Gdańsku. Prowadziłam również liczne warsztaty oraz jeździłam na obozy taneczne. W pedagogice ogromną satysfakcję i radość dawały mi osiągnięcia moich uczniów, a przede wszystkim obserwowanie ich postępów.
Pani Niko, pracowała Pani w Teatrze Wielkim w Poznaniu, występując w tradycyjnych spektaklach baletowych, jednak wydaje się, że to musical skradł Pani serce. Przedstawienia z Pani udziałem można było oglądać w wielu teatrach, a aktualnie tańczy Pani również w Teatrze Syrena w Warszawie. Co Panią najbardziej fascynuje w musicalu?
N.W.: Moja historia z musicalem zaczęła się, gdy do Teatru Wielkiego w Poznaniu, gdzie wówczas tańczyłam, przyjechał Janusz Józefowicz „stawiać” musical Ça Ira, wcześniej wystawiony w Teatrze Studio Buffo. Zostałam wybrana do fragmentów, które w oryginalnej wersji były wykonywane przez tancerzy musicalowych. Przyznam, że całkowicie zafascynowałam się tym, jaką wolność wyrazu daje ta forma tańca. Udział w tego typu spektaklu, integracja: tańca, gry aktorskiej, śpiewu, i dużo luźniejsza forma niż taniec klasyczny, były mocno uwalniającym odkryciem. Zainspirowana tą pracą, zaczęłam rozglądać się za castingami w Polsce, czego skutkiem było dostanie się do musicalu Upiór w operze. Miałam duży dylemat, czy odejść z Teatru Wielkiego w Poznaniu, gdzie nie było mi źle, ale nawet jeśli brało się udział w spektaklach, to było to maksimum 50 spektakli w sezonie. Tańcząc w musicalu w Teatrze Roma, w ciągu dwóch sezonów miałam okazję wystąpić 600 razy w spektaklu Upiór w operze. Ta intensywna praktyka sceniczna była mi wtedy bardzo potrzebna, bo ja po prostu byłam „głodna sceny”. Zdecydowałam się zostać freelancerką i kontynuować pracę w tej przestrzeni teatralnej. Chodziłam na castingi, dostawałam kolejne role w kolejnych teatrach, aż stało się to moim życiem.
Pani Kamo, 26 maja 1989 roku w Teatrze Wielkim odbyła się premiera Pani pierwszej choreografii na tej scenie pt. Wspomnienie, stanowiącej fragment spektaklu Nasz Niżyński do muzyki Igora Strawińskiego, później były kolejne utwory. Co najbardziej Panią fascynuje w tworzeniu?
K.A.: Bardzo lubiłam sam proces tworzenia, ale denerwowałam się przed premierami, a także dodatkowo przytłaczała mnie duża odpowiedzialność za dobry występ moich tancerzy. W choreografii fascynuje mnie interpretacja muzyki ruchem. Podczas oglądania spektakli najbardziej przeszkadza mi, gdy wizja ruchu kłóci się z fonią. Jako choreograf starałam się wnikliwie słuchać utworu i dobierać do niego odpowiednie pas baletowe, oddające: emocje, tempo i rytm – czyli wszystko to, co niesie muzyka.
Pani Niko, w Teatrze Syrena miała Pani okazję asystować w pracy nad choreografią Jarosława Stańka i Katarzyny Zielonki do musicalu Matylda w reżyserii Jacka Mikołajczyka. Czy tworzenie jest czymś, co daje Pani satysfakcję, czy to jest perspektywa na przyszłość?
N.W.: Podczas mojej pracy pedagogicznej tworzyłam układy taneczne dla szkół musicalowych, a więc moja przygoda z choreografią zaczęła się już wcześniej. W moim przypadku, to było tak, że ja po prostu musiałam sprawdzić, jaki jest wachlarz możliwości pracy związanej z tańcem, i chciałam pewnych rzeczy doświadczyć przed podjęciem decyzji o zmianie kierunku mojej dalszej kariery. Wszystko po to, aby niczego potem nie żałować i czuć spełnienie.
Jak wygląda Pani aktualna aktywność zawodowa?
N.W.: Tak naprawdę do tej pory pracuję z młodzieżą i artystami, przygotowując np. obsady do spektakli Matyldy. Natomiast teraz jest to dodatkiem do mojej pracy w innym zawodzie. Po prawie 18 latach tańca, pracy w wielu teatrach, działań jako freelancerka, udziału w castingach, również w tzw. „jobach”, eventach, festiwalach, prowadzenia zajęć, ciągłych poszukiwań; zaczęłam potrzebować w życiu pewnej stabilizacji.
Czy mama, pomimo innego miejsca zamieszkania, ogląda spektakle z Pani udziałem? Czy wymieniacie się swoimi doświadczeniami tanecznymi?
N.W.: Niezależnie od tego, gdzie byłyśmy, mama zawsze była moją najwierniejszą fanką na widowni. Wspierała mnie również podczas castingów, na etapie procesu przygotowywania do premier, zawsze mogłam na nią liczyć. Dodatkowo w związku z tym, że mama jest niezwykle kreatywna, po premierach otrzymywałam od niej wyjątkowe upominki. Naprawdę uwielbiam i cenię jej pomysłowość. W ramach pracy licencjackiej na Uniwersytecie Muzycznym im. Fryderyka Chopina napisałam biografię mojej mamy, która zawsze była dla mnie ogromnym autorytetem. Przyznam, że spisywanie jej wspomnień było dla nas obu wzruszające i na pewno wzmocniło naszą więź, która szczególnie podczas mojego buntu nastoletniego mogła zostać lekko zaburzona.
Nasz wywiad przeprowadzamy na okoliczność zbliżającego się Dnia Matki. Pani Niko, czy jest coś, co chciałaby Pani powiedzieć swojej mamie?
N.W.: Zawsze podziwiałam w mojej mamie kobiecość i właśnie za to, że mi ją przekazała, chciałabym jej dziś podziękować. Uważam moją mamę za bardzo mądrą kobietą i od lat niezmiennie cenię jej rady. Jako artystka zawsze dobrze rozumiała moje potrzeby związane ze ścieżką tanecznej kariery. Dziękuję za ogromne wsparcie, które od niej otrzymywałam, zarówno na płaszczyźnie zawodowej, jak i prywatnej.
Pani Kamo, czy jest coś, co chciałaby Pani dodać?
K.A.: Z własnego doświadczenia wiem, że da się pogodzić życie rodzinne z pracą zawodową – choć nie ukrywam, że wiąże się to z wieloma wyrzeczeniami, poświęceniem i sporą dawką samodyscypliny. Miałam ogromną pomoc i wsparcie ze strony mojej mamy – babci dziewczynek, a teraz mam nadzieję tym samym obdarzyć moje córki Nikę i Zuzię.
taniecPOLSKA.pl