Słów kilka o dzieciństwie moim…. w owych latach, koledzy podstawówkowi ganiali za piłką po okolicznych podwórkach, ćwiczyli akrobatyczne umiejętności na trzepakach, zażywali powietrza i słońca w piaskownicach…. A kiedy oni tak przewalali się z miejsca na miejsce z wrzaskiem szczeniackim, to ja patrzyłem na to ich uprawianie marnotrawienia czasu, tak ze zdziwieniem, ja też ze zuchwałą wyższością. No cóż, niewiarygodnie wcześnie opanowałem umiejętność czytania ze zrozumieniem, co, jak wiemy, wypycha człowieka nieodwracalnie z orbity powszechności. I skoro los mnie w ten sposób napiętnował, i skoro już nosić musiałem książki w dziecięcych rączętach swoich, to nie pozostawało mi wtedy już nic innego, jak dumnie wywijać literaturą, niczym orężem, przed oszalałymi, od licznych zabaw, oczami kolegów moich. Jakże dzielnie znosiłem ich grubiańską szyderę! Ale nie poddawałem się i raz po raz okładałem ich opowieściami o tym, co w tych książkach jest, jakie piękne znaleźć tam można historie o mieczach, pikach i dzidach.

Wersja do druku

Udostępnij

Słów kilka o dzieciństwie moim…. w owych latach, koledzy podstawówkowi ganiali za piłką po okolicznych podwórkach, ćwiczyli akrobatyczne umiejętności na trzepakach, zażywali powietrza i słońca w piaskownicach…. A kiedy oni tak przewalali się z miejsca na miejsce z wrzaskiem szczeniackim, to ja patrzyłem na to ich uprawianie marnotrawienia czasu, tak ze zdziwieniem, ja też ze zuchwałą wyższością. No cóż, niewiarygodnie wcześnie opanowałem umiejętność czytania ze zrozumieniem, co, jak wiemy, wypycha człowieka nieodwracalnie z orbity powszechności. I skoro los mnie w ten sposób napiętnował, i skoro już nosić musiałem książki w dziecięcych rączętach swoich, to nie pozostawało mi wtedy już nic innego, jak dumnie wywijać literaturą, niczym orężem, przed oszalałymi, od licznych zabaw, oczami kolegów moich. Jakże dzielnie znosiłem ich grubiańską szyderę! Ale nie poddawałem się i raz po raz okładałem ich opowieściami o tym, co w tych książkach jest, jakie piękne znaleźć tam można historie o mieczach, pikach i dzidach. Bo literatura, która pochłonęła głowę moją dziecięcą, była literatura rycerską: od Piastów po Jagiellonów, od wypraw krzyżowych po Grunwald. Pojedynek Zbyszka z Bogdańca z teutońskim Krzyżakiem, Rotgierem, bratem Zygfryda, z iskrami lecącymi spod stali toporów uderzających w tarcze, do dziś noszę w słodkiej pamięci dzieciństwa. Jeśli tylko zobaczę miecz i tarczę, czuję przypływ tajemniczych mocy i staję się raz jeszcze Zbyszkiem z Bogdańca. Mam miecz lub topór w prawej dłoni, a tarczę na lewym ramieniu i walczę.

Zapewne podobne mojemu dzieciństwo musieli mieć włodarze nasi. Otóż są mi oni jakoś tam rówieśni i, co ciekawe, w większości swojej jako i ja historię studiowali. Przejrzyjcie ich biogramy – co drugi z najważniejszych włodarzy, to historyk. Kto za młodu uległ mitom piastowsko-jagiellońskim, to siłą jakiegoś bezwładu musiał uniwersytecko dziecięcą pasję sfinalizować, choćby nawet w ramach prawniczych kursów. Kiedy więc o nich myślę, łącząc w domniemanym podobieństwie nasze dzieciństwa, to czułość mnie ogarnia, i widzę ich z książkami pod chłopięcą pachą, i współodczuwam z nimi wyobcowanie podstawówkowe, i razem z nimi wchodzę w bezpieczne mury uniwersytetów, a potem w życie, a potem w politykę, z głową pełną pojedynków i bitew, z chrzęstem mieczy i tarcz.

Nie dziwi mnie zatem, że ostatnie miesiące, zarówno mojego dorosłego życia, jak i Twojego, czytelniku drogi, ale przede wszystkim włodarzy naszych, te długie miesiące społecznego życia w izolacji upływają pod hasłem: „Tarcza”. Tarcza nas uchroni, w tarczę wierzyć trzeba, za tarczę wdzięcznym być wypada. Kto się za nią zmieści, ten przetrwa. Kto się nie zmieści w cieniu jej błogosławionym, to po nim. Tak krawiec kraje, jak mu materii staje, a naszym włodarzom-szczytnikom, czyli współczesnym twórcom oręża obronnego, tak wysoką i szeroką tarczę udaje się wyklepać, ile pieniądza w budżecie i w rezerwach państwowych zdoła się jeszcze znaleźć, czy też wyczarować. W książkach historycznych z czasu mojego dzieciństwa wyczytałem, że rycerze szlachetni, choćby się chcieli rozdwoić i roztroić, albo też wysilić po kres heroizmu, w obliczu wroga tyle tylko mogli zrobić, na ile ich stać było w danym momencie dziejowym. Jeśli wróg był potężny i podstępny, i bez honoru na dokładkę, i nijak nie dawało się go odepchnąć od granic, to najpierw niewiasty brano w ochronę pod tarczę, potem dzieci i starców, a na końcu wieśniaków. No i właśnie, ci wieśniacy najczęściej padali rażeni toporem lub mieczem, bo jakoś pod tarczą nie starczało już dla nich miejsca.

I tu dochodzimy do meritum, czyli do wieśniactwa tanecznego. Choćby się komu, nie wiadomo jak bardzo, wydawało, że już wieśniaczą pozycję klasową swoją, jako tancerz, odmienił, że już jest jako ta niewiasta pożądany i niezbędny w przemyśle rozrodczym sztuki, to wtedy wróg niespodziewanie nadciąga, niczym zaraza spada na kraj i mrzonki jego weryfikuje boleśnie.

Jako historyk, na uniwersytecie wyszkolony w myśleniu kontekstowym, raz na jakiś czas muszę zobaczyć rzeczy w szerszej perspektywie, która uwalnia od rozmaitych emocji i pozwala spojrzeć prawdzie w oczy. W przededniu zarazy zamyślony byłem bardzo nad naturalną mitomanią młodych choreografów, którzy, zrobiwszy dwie realizacje ruchowe do tytułów w obrębie tzw. teatru dramatycznego, odkrywali, że przed nimi nie było niczego, wokół nich nie ma nic, a po nich będzie tylko epigonizm. Nie miałem im za złe gombrowiczowskiej walki o uznanie i towarzyszącej im mantry samurajskiego wojownika-poety: „Pomiędzy ziemią a niebem jestem tylko ja i ja zaczynam wszystko”, ponieważ takim samym watażką byłem i sam tak mówiłem – do dnia, kiedy mi się znudziło. Ale chcąc mieć dane niezbędne do przeprowadzenia środowiskowej dysputy, wyruszyłem na badania terenowe w odmęty Facebooka. Zadałem Facebookowi pytanie: kto i ile razy, w roku kalendarzowym 2019, wykreował ruch, czy też choreografię do przedstawień w teatrze dramatycznym i w teatrze lalek. Wykluczyłem z poszukiwań teatry muzyczne, opery, balety i mniej lub bardziej państwowe teatry tańca, bo to raczej oczywiste jest, że tam się wytwarza choreografię na porządku dziennym, a szarych zjadaczy chleba teatralnego obchodzi to tyle, co ilość liści na ostatnim drzewie wyciętym w trakcie betonowej rewitalizacji rynku w Kędzierzynie Koźlu. Ostatecznie nie dotarłem do wszystkich twórców i ich dzieł, ale i tak pojawiła się dość imponująca galeria nazwisk oraz tytułów scenicznych. Pozwoliłem sobie arbitralnie zaokrąglić dane w górę, i wyszło: 50 choreografów i choreografek zrealizowało ruch lub choreografię do blisko 150 przedstawień. Nadmienić należy, że w teatrach dramatycznych i lalkowych powstaje w ciągu roku circa 600 przedstawień. A zatem, podsumowując, co czwarty spektakl potrzebował choreografa. Efekt moich badań terenowych nie wywołał większej dyskusji po upublicznieniu, ale utwierdził mnie w jednostkowym przekonaniu, jak istotne jest, czy też niezbywalne, „know-how” tancerzy i choreografów w mechanizmie naczyń połączonych sztuki widowiskowej.

Teraz, kiedy szukamy tarczy, za którą moglibyśmy przetrwać wirusową nawałnicę, wspomniane wyżej badania terenowe i obliczenia ilościowe, potwierdzają moje spekulacje, że grupa choreografów, którą namierzyłem sieciowo, to tylko czubek czubka góry lodowej tańca w Polsce. W obliczu zarazy, każdy z tych niezliczonych patrzy ze strachem po sobie, to znaczy we własne odbicie w lustrze, i myśli: „ czy topór hord wirusowych i postwirusowych katastrof spadnie na mnie? przeżyję?” Proszę wybaczyć porównanie, ale zatomizowani, niczym średniowieczni wieśniacy, nie mający, jako społeczność wieśniacza, zielonego pojęcia, co dzieje się u tych po drugiej stronie rycerskiego królestwa, jesteśmy bezbronni. Sami w sobie nieprzekonani o niezbędności w kulturowym krwiobiegu, nikogo nie potrafiliśmy przez lata od siebie uzależnić. Ani jako branża, ani jako środowisko.

I kiedy pojawiły się wyniki naboru dla tych, co bedą pod tarczą, o nazwie „Kultura w Sieci”, skonstatowałem, podobnie jak zaprzyjaźniony choreograf z południa, aczkolwiek z mniejszym zdziwieniem, czy też oburzeniem: „Cały artystyczny świat tańca współczesnego wyżywić się ma na sześciu raptem projektach ministerialnych spośród 1182 przyznanych dotacji. Artyści tych sześciu projektów, bezpiecznie schowani za tarczą, odetchnąć mogą wobec całej rzeszy, która ….zająć musi miejsce na tarczy…”. I nie ratuje obrazu sytuacji 57 stypendiów „ochronnych” dla twórców tańca, nawet wtedy, gdy porywem jakiejś niezrozumiałej solidarności, ta garstka zatrudni przyjaciół, dzieląc się z nimi otrzymanym pieniądzem, by wspólnie przystąpić do realizacji tych kryzysowych zamówień publicznych. Czymże innym są bowiem owe stypendia, jak nie swoistym publicznym zamówieniem dzieła u twórcy – za 9000 złotych przed opodatkowaniem?

Jako że nie mam żadnej puenty dla tego tekstu, to wrócę jeszcze na chwilę do pojedynku rycerskiego pomiędzy Zbyszkiem z Bogdańca a Rotgierem, bratem Zygfryda. Rotgier również bronił się tarczą przed ciosami Zbyszka, ale, jak wiemy – nieskutecznie. I kiedy topór Zbyszka wbił się w jego ciało, Rotiger wykrzyknął umierając: „Chryste!”

Copyright taniecPOLSKA.pl (miniaturka)

Wydawca

taniecPOLSKA.pl

powiązane

Bibliografia

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb.

Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.

Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej.

Close