
Michał Chróścielewski i Mieczysław Chróścielewski, fot. archiwum prywatne
Ojciec pokazał mu, czym jest radość tańczenia. Syn imponuje ojcu determinacją i poświęceniem. Mieczysław Chróścielewski, wieloletni solista baletu Państwowego Zespołu Ludowego Pieśni i Tańca „Mazowsze”, oraz jego syn Michał Chróścielewski, koryfej Polskiego Baletu Narodowego, opowiadają o męskim świecie tańca, w którym jest miejsce na zrozumienie, bliskość i wzajemną inspirację. W wywiadzie z Katarzyną Sanocką z okazji Dnia Ojca dzielą się wspomnieniami i refleksjami na temat życia w rodzinie artystów.
Dla Pana syna – Michała – wybór drogi związanej z tańcem był naturalny. A czy w Pana rodzinie ktoś przedtem zajmował się tańcem?
Mieczysław: Byłem absolutnym rodzynkiem, a tańczyć zacząłem przez przypadek. Nie sądzę, by kariera taneczna przyszła mi kiedykolwiek do głowy. To jest ciekawa historia, do tej pory niekiedy spotykam w teatrze sprawcę całego zamieszania. Był nim pan Henryk Giero, wspaniały tancerz, solista baletu Teatru Wielkiego w Warszawie, wcześniej solista baletu w Mińsku, który w latach 50. wraz z falą repatriantów przyjechał do Polski. Mieszkał czasem u naszej sąsiadki, która była jego kuzynką. Miałem wtedy dziewięć lat, byłem łobuziakiem z warszawskiego Starego Miasta (śmiech). Pewnego dnia mama zaprowadziła mnie do wspomnianej sąsiadki. Mnie i kolegę z podwórka postawiono na stole i rozebrano do slipek. Pan Henryk dokładnie nas obejrzał i stwierdził: „Nadają się”. Tym sposobem 1 września poszedłem na rozpoczęcie roku do warszawskiej szkoły baletowej.
Michale, u Ciebie to raczej nie był przypadek? Twój tata był wieloletnim solistą baletu Państwowego Zespołu Ludowego Pieśni i Tańca „Mazowsze”, a mama śpiewała w tym samym zespole. Można stwierdzić, że kariera artystyczna była Ci przeznaczona?
Michał: Wybór takiej ścieżki zawodowej był dla mnie zupełnie naturalny, od dziecka miałem styczność z tańcem i teatrem. Często jeździłem z rodzicami do pracy i obserwowałem, jak to wszystko wygląda. I bardzo mi się to podobało. Siedziba „Mazowsza” była moim drugim domem. Chciałem tańczyć jak tata…
Panie Mieczysławie, czyli Michał wychował się za kulisami?
Mieczysław: Miał chyba roczek, kiedy zaczął z nami chodzić na spektakle i wyjeżdżać na krajowe występy. Podczas spektakli przekazywaliśmy go sobie z rąk do rąk (śmiech). Gdy ja byłem na scenie, wtedy zajmowała się nim żona, i na odwrót. A jak występowaliśmy razem, to garderobiana. Na takich wyjazdach poza spektaklami mieliśmy czas dla siebie.
Michale, pamiętasz te wyjazdy?
Michał: Oczywiście. W „Mazowszu” było więcej takich rodzin. Do koleżanek i kolegów taty mówiłem „ciociu” i „wujku”. Panowała bardzo rodzinna atmosfera. Miałem tam kolegów, a okolica Karolina sprzyjała zabawom na świeżym powietrzu.
Mieczysław: Przez te blisko 80 lat działalności zespołu w „Mazowszu” zaistniało ponad 200 małżeństw! Mamy nawet takie piękne zdjęcie – dzieci artystów „Mazowsza” z Mirą Zimińską-Sygietyńską. Wszystkie dzieci siedziały na praktykablach, a wśród nich jest mały Michał. Nie miały lekko te nasze dzieciaki (śmiech).
Michał: Gdy rodzice wyjeżdżali, było mi trudno, bo oczywiście tęskniłem. Ale pobyty w Karolinie i czas spędzony w „Mazowszu” wspominam wspaniale. Kiedy „Mazowsze” występowało w Sali Kongresowej, zawsze byłem na koncertach. Nigdy się na nich nie nudziłem i nawet mnie to wówczas trochę dziwiło.
Panie Mieczysławie, jak wyglądało to zakulisowe życie ojca – tancerza i syna, podążającego śladami taty?
Mieczysław: Szczególnie pamiętam taką sytuację, która miała miejsce jeszcze przed pójściem Michała do szkoły baletowej. Podczas jednego ze spektakli nasz niespełna dziesięcioletni syn siedział w garderobie z Witoldem Zapałą – legendarnym, wspaniałym tancerzem i choreografem „Mazowsza”. Kiedy zeszliśmy ze sceny, Zapała zdumiony poinformował nas, że Michał, słysząc w garderobie muzykę dobiegającą ze sceny, zatańczył prawie cały spektakl (śmiech). Okazało się, że potrafi wykonać elementy wszystkich choreografii i do tego zatańczyć je z muzyką… Tak wyglądała jego wczesna edukacja. Zanim trafił do szkoły baletowej, znał już cały repertuar „Mazowsza”!
Michał: To zaowocowało w późniejszych latach. Jako artysta Polskiego Baletu Narodowego często słyszałem, że bardzo szybko uczę się nowych choreografii. To mi bardzo pomogło, nie każdy zawodowy tancerz ma tę łatwość.
Czyli rozumiem, że decyzja o przystąpieniu do egzaminu do Ogólnokształcącej Szkoły Baletowej w Warszawie była naturalna, ale i przemyślana?
Michał: W zasadzie chyba tak. Z tego co pamiętam, miałem trochę wątpliwości, wiedziałem, że to trudny zawód. Moi rodzice o tym mówili i zastanawialiśmy się, czy ja to wytrzymam. Zdecydowaliśmy, że spróbuję.
Jak wyglądała Twoja relacja z tatą, kiedy byłeś uczniem szkoły baletowej? Tata był drugim nauczycielem…?
Michał: Muszę powiedzieć, że tato bardzo mi wtedy pomagał. Wszystkim się interesował, często przychodził na zajęcia, a ponieważ kończył tę samą szkołę baletową, miał tam mnóstwo znajomych. A co najciekawsze, tata nagrywał zajęcia…
Panie Mieczysławie, jak to było?
Mieczysław: Na zagranicznym tournée z „Mazowszem” kupiłem kamerę na VHS! W szkole nikt nie dysponował takim sprzętem. Przychodziłem więc i nagrywałem, czasem nawet całe lekcje. Wszyscy byli z tego bardzo zadowoleni. Pamiętam, że były to również lekcje Henia Jeża, wspaniałego pedagoga i do dziś mojego przyjaciela.
Michał: Byłeś inspiracją dla całej szkoły. Kilka lat później zakupiono kamery, uznano, że to świetne narzędzie do pracy (śmiech).
Macie jeszcze te VHS-y?
Mieczysław: Mam całą kolekcję taśm, wszystko przegrałem już na DVD. Każda okładka jest dokładnie opisana. A teraz powstają z tego pliki mp4… Nawet nie wiedziałem, że mam tego tak dużo.
Michał: Tata nagrywał też koncerty szkolne. To były czasy, kiedy w szkole baletowej takie pokazy pracy uczniów były nowością…
Mieczysław: Tak, są takie nagrania, jak Michał tam grzebie nóżką (śmiech).
Michał: Co to było? Coś do Straussa… albo żołnierzyki? Żołnierzyki, tak!
Michał wybrał zespół baletu, w którym podstawą repertuaru jest taniec klasyczny. Tata poszedł w stronę folkloru…
Mieczysław: Mocno się zastanawiałem, co robić po szkole. Mieszkałem prze Barbakanie i Teatr Wielki miałem w zasadzie za rogiem. Absolwenci szkoły baletowej nie mieli wtedy problemu z otrzymaniem angażu w tamtejszym zespole baletowym. Tak się jednak złożyło, że na naszym egzaminie dyplomowym był Witold Zapała i zaprosił całą naszą grupę do Karolina, gdzie miała nas zobaczyć i ocenić Mira Zimińska-Sygietyńska. Dostanie się do „Mazowsza” było wówczas o wiele trudniejsze niż zdobycie pracy w każdej innej instytucji artystycznej. Oprócz posiadania zawodowych umiejętności, w Karolinie trzeba było jeszcze spodobać się Mirze i po prostu pasować do profilu zespołu. Rocznie graliśmy ponad 120 spektakli… W swojej karierze artystycznej zatańczyłem ponad dwa i pół tysiąca koncertów!
Michale, nasuwa się pytanie, czemu nie poszedłeś w ślady taty i nie wstąpiłeś do „Mazowsza”?
Oczywiście zastanawiałem się nad tym. Wychowałem się w tym świecie i od dziecka miałem zamiłowanie do folkloru. Z drugiej strony chciałem pracować w zespole z bardziej wszechstronnym repertuarem, zarówno klasycznym, jak i współczesnym.
Mieczysław: Mnie się wydaje, że dobrze zrobił.
Michał: Tak, ale w „Mazowszu” graliście jednak więcej spektakli, a każdy artysta chce jak najczęściej wychodzić na scenę, a nie próbować w nieskończoność na sali baletowej. Mieliśmy jednak tak bardzo zróżnicowany repertuar, że to rekompensowało wszelkie niedogodności. Mogłem zatańczyć m. in. w Święcie wiosny Maurice’a Béjarta, które jest jednym z moich ulubionych spektakli. Uwielbiałem też tańczyć balety w choreografii Borisa Ejfmana. Jednak najlepiej wspominam możliwość tworzenia własnych choreografii w ramach warsztatów choreograficznych Kreacje. I co ciekawe, towarzyszyła mi wówczas większa trema niż kiedy sam występowałem.
Panie Mieczysławie, czuł Pan tremę, gdy Michał wychodził na scenę?
Mieczysław: Wiem, że moja żona bardzo się stresowała, ja jednak patrzyłem na to wszystko chłodnym okiem. W naszym zawodzie tak było, jest i będzie – i to się nie zmienia na przestrzeni lat – że zawsze znajdziemy coś, co można poprawić. Po spektaklach często z Michałem rozmawialiśmy o tym, co można zrobić lepiej lub inaczej, gdzie lepiej „zdjąć minę”, a gdzie trzeba bardziej zagrać twarzą. Byłem na to bardzo wyczulony dzięki pracy z Mirą Zimińską-Sygietyńską. Najważniejsze, żeby taniec wyrażał prawdę, prawdziwe emocje. Nawet widzowie, którzy nie znają się na technice tańca klasycznego, natychmiast wyczują każdą sztuczność i brak szczerej intencji. Bardzo zwracałem na to Michałowi uwagę. Ale decyzja, czy z tego skorzysta czy nie, zawsze należała do niego. Nigdy niczego mu nie narzucałem.
Tata był dobrym nauczycielem?
Michał: Tak. I mistrzem. Dobrze przyjmowałem jego uwagi, były dla mnie cenne. Wiadomo, że tata życzył mi jak najlepiej, choć każda uwaga od każdego pedagoga jest na wagę złota. Miałem w pracy kolegów, którzy słysząc uwagi, po prostu się obrażali, bo uznawali je za złośliwe. Dla mnie każda krytyka była okazją do pracy nad sobą.
To się nazywa pokora.
Mieczysław: Tak, pokora jest konieczna. To jest taki zawód, że jeśli człowiek nie ma pokory, to może zemścić się na nim w jedną sekundę. Dosłownie w jedną sekundę. Czasem też wystarczą sekundy, by doznać kontuzji i pożegnać się z zawodem. Dlatego tancerz w swojej pracy zawsze musi być skoncentrowany i pokorny.
Jak bardzo zmienił się świat tańca? Czy między jedną a drugą piękną karierą, o których dziś rozmawiamy, miała miejsce jakaś taneczna rewolucja?
Mieczysław: Czytam dużo książek o tematyce baletowej, wspomnienia, na przykład Feliksa Parnella czy Leona Wójcikowskiego, i myślę sobie, jak dużo się zmieniło… Obserwuję tak niesamowity postęp w balecie klasycznym, głównie w zakresie doskonałości technicznej.
Kiedy kończyłem warszawską szkołę baletową, na początku lat 70., ten postęp już trwał. Poziom techniczny tancerzy klasycznych wzrastał w niesamowitym tempie. Moim zdaniem, głównie za sprawą pedagogów rosyjskich, ale też i polskich, którzy kończyli studia w Moskwie czy Leningradzie. Później dołączyli do nich pedagodzy z Zachodu.
W pokoleniu Michała jest widoczny kolejny duży postęp w technice tańca naszych tancerzy. To był efekt współpracy z pedagogami i choreografami z Europy Zachodniej.
Trzeba pamiętać, że nasi wielcy tancerze, jak Feliks Parnell, Leon Wójcikowski czy Zbigniew Kiliński, byli głównie tancerzami charakterystycznymi. Michał powtarza, że zapał i zacięcie do tańca charakterystycznego ma po mnie. Coś takiego jest i płynie w naszej krwi…
Michał: Zawsze byłem chwalony za mazura w Strasznym dworze (śmiech).
Mieczysław: Kiedyś jeden z moich znajomych był przekonany, że widzi mnie na scenie, podczas gdy występował Michał! Mamy wspólną charakterystyczną cechę, taki specyficzny ruch głową przy tańczeniu mazura właśnie. Może to zmyliło mojego znajomego (śmiech).
Przychodzi też taki moment, kiedy trzeba zejść ze sceny…
Mieczysław: Miałem 43 lata, kiedy mój organizm zaczął się buntować, a ja zadałem sobie pytanie, co właściwie robię z tą młodzieżą, która tak dobrze się bawi… Miałem szczęście, ponieważ po zejściu ze sceny pozostałem w artystycznym świecie: pracowałem przy organizacji koncertów, zagranicznych tournée i sprowadzaniu różnych zespołów do Polski.
Czy rozmawialiście w domu, jak jeszcze Michał tańczył, o tym, że trzeba mieć tak zwany plan B?
Michał: Rzeczywiście, rodzice mi to mówili bardzo często i dosyć wcześnie. Tylko, że ja nie chciałem słuchać. Z perspektywy czasu przyznaję im rację. To szerokie spojrzenie na zawód tancerza jest bardzo ważne. Kontuzja biodra spowodowała, że już nie tańczę.
Czy to był dla Ciebie trudny moment?
Michał: Tak, bardzo. Dwa lata temu, kiedy miałem pierwszą operację, zdałem sobie sprawię, że nie będę już tańczył na profesjonalnym poziomie. Wiedziałem, że w przyszłości zawodowej jakoś sobie poradzę, ale było to trudne psychicznie. Może paradoksalnie ten ból i kontuzja sprawiły, że łatwiej było pożegnać się ze sceną.
Mieczysław: To były trudne lata, Michał wciąż był na lekach przeciwbólowych. Tak się przecież nie da. Ale on nie mógł rozstać się z tańcem, mimo że cierpiał i męczył się nawet przy drążku. Poświęcił tańcowi całe życie. Teraz przyszedł czas, by rozpocząć nowe.
Michale, czego nauczyłeś się od taty?
Michał: Z całą pewnością, radości z tańca. Widziałem to na scenie, kiedy występował. A może ja się tego nie nauczyłem, tylko mam to w genach? Żeby wytrzymać tempo i wysiłek zawodu tancerza, trzeba to po prostu kochać i jednocześnie lubić. Tę miłość i pasję do tańca widziałem u taty.
A Pan co podziwia w Michale?
Mieczysław: Jego zaangażowanie. Wielokrotnie mu powtarzałem: „Michał, przecież jest jeszcze życie…”. Lecz dla niego zawsze najważniejszy był balet i teatr. Teatr i balet. Ale to jest pytanie, czy da się inaczej.
Mieczysław Chróścielewski w kujawiaku, fot. archiwum prywatne
Trzyletni Michał Chróścielewski z mamą Małgorzatą Chróścielewską, fot. archiwum prywatne
Mira Zimińska-Sygietyńska z dziećmi artystów Zespołu "Mazowsze" w Karolinie, fot. archiwum prywatne
Mieczysław Chróścielewski w tańcach sieradzkich, fot. archiwum prywatne
Michał Chróścielewski podczas prób, fot. archiwum prywatne
Michał Chróścielewski i Mieczysław Chróścielewski, fot. archiwum prywatne
Michał Chróścielewski i Mieczysław Chróścielewski, fot. archiwum prywatne
Michał Chróścielewski podczas prób, fot. archiwum prywatne
Michał Chróścielewski, fot. archiwum prywatne
Michał Chróścielewski, fot. archiwum prywatne
Michał Chróścielewski podczas prób, fot. archiwum prywatne
Michał Chróścielewski i Mieczysław Chróścielewski, fot. archiwum prywatne
taniecPOLSKA.pl