O ile każda moja rozmowa z przedstawicielem lub przedstawicielką świata sztuki jest przywilejem i przyjemnością, szczególnie lubię spotkania z tymi artystami, którzy regularnie zapisują się w mojej pamięci niezwykłymi kreacjami. Jednym z nich jest pierwszy solista Polskiego Baletu Narodowego, Vladimir Yaroshenko, którego pamiętam z wielu poruszających spektakli: Artifact Suite Williama Forsythe’a, Snu nocy letniej i Damy kameliowej Johna Neumeiera czy I przejdą deszcze… oraz Jeziora łabędziego Krzysztofa Pastora, i wielu innych. Jego bogaty dorobek był więc jednym z głównych tematów naszej rozmowy, choć naturalnie cofnęliśmy się w czasie do lat jego dzieciństwa. Pojawiło się także kilka wątków dotyczących przyszłości: marzeń scenicznych i planów zawodowych po zakończeniu kariery tancerza.
O ile każda moja rozmowa z przedstawicielem lub przedstawicielką świata sztuki jest przywilejem i przyjemnością, szczególnie lubię spotkania z tymi artystami, którzy regularnie zapisują się w mojej pamięci niezwykłymi kreacjami. Jednym z nich jest pierwszy solista Polskiego Baletu Narodowego, Vladimir Yaroshenko, którego pamiętam z wielu poruszających spektakli: Artifact Suite Williama Forsythe’a, Snu nocy letniej i Damy kameliowej Johna Neumeiera czy I przejdą deszcze… oraz Jeziora łabędziego Krzysztofa Pastora, i wielu innych. Jego bogaty dorobek był więc jednym z głównych tematów naszej rozmowy, choć naturalnie cofnęliśmy się w czasie do lat jego dzieciństwa. Pojawiło się także kilka wątków dotyczących przyszłości: marzeń scenicznych i planów zawodowych po zakończeniu kariery tancerza.
*
Z miejsca, w którym się znajdujemy, doskonale widać okazały gmach Teatru Wielkiego – Opery Narodowej. Domyślam się, że jest to dla ciebie ważny punkt na mapie Warszawy…
Jestem w teatrze prawie codziennie na lekcjach tańca i próbach. Tam też odbywają się spektakle, które są czymś wyjątkowym. Właśnie po to tak ciężko pracujemy, by potem móc cieszyć się byciem na scenie.
Zakładam, że nie tylko z teatrem, ale także z Warszawą zdążyłeś zbudować bliską relację. Lubisz to miasto, dobrze ci się w nim żyje?
Tak, postrzegam Warszawę jako dynamiczne, rozwijające się europejskie miasto. Podoba mi się przy tym, że choć bardzo dużo się w nim dzieje, to nie jest tak męczące i głośne, jak na przykład Moskwa czy Nowy Jork. Mam tu wielu znajomych, bardzo lubię z rodziną wypoczywać w Lesie Młocińskim czy na Kępie Potockiej.
Od dwunastu lat jesteś związany z Warszawą, ale pochodzisz z niedużego rosyjskiego miasta – Sławiańska nad Kubaniem. Czy to było dobre miejsce na rozpoczęcie przygody z tańcem?
W Sławiańsku nie ma teatru, ale działają domy kultury i szkoły muzyczne dla dzieci. Gdy byłem dzieckiem, miałem krzywy kręgosłup i mama zapisała mnie na zajęcia taneczne, abym poprawił sylwetkę. Jako że byłem ruchliwym chłopcem i lubiłem muzykę, naprawdę wciągnąłem się w te zajęcia. Przy szkole działał dziecięcy zespół taneczny, do którego dołączyłem. Prowadziła go para tancerzy, którzy pracowali z nami z wielką pasją, za co jestem im bardzo wdzięczny. Jeździliśmy na konkursy, festiwale… Spodobało mi się bycie na scenie, występowanie – było to dla mnie o wiele ciekawsze niż siedzenie na lekcjach w ławkach. (śmiech)
Ile lat uczyłeś się w tej szkole?
Pięć lat. To był raczej etap amatorski – ćwiczyliśmy taniec ludowy, mieliśmy elementy baletu, ale chodziło przede wszystkim o przyjemność i zabawę. Gdy miałem dwanaście lat, wyjechaliśmy na obóz letni, gdzie akurat przebywali uczniowie szkoły baletowej. Zakolegowałem się z nimi, oglądałem jak ćwiczą, bardzo mnie to zainteresowało. Po powrocie powiedziałem mamie, że chcę uczyć się w szkole baletowej w Krasnodarze, półtorej godziny drogi ze Sławiańska. Mając do wyboru klasę tańca ludowego i klasę baletu klasycznego, zdecydowałem się na zgłoszenie do tej pierwszej. Wtedy wolałem taniec ludowy od klasyki, ponieważ miałem o niej raczej mgliste pojęcie, a tańce ludowe bardzo mi się podobały. Podszedłem do egzaminu i dobrze wypadłem, ale wtedy pojawił się problem – okazało się, że byłem jedynym chłopcem, który chciał uczyć się w klasie tańca ludowego, więc ta klasa wtedy nie ruszyła. Zaproponowano mi dołączenie do klasy baletowej i zgodziłem się na to.
Czyli to przypadek sprawił, że zacząłeś uczyć się tańca klasycznego?
Tak. Pierwszy rok był szczególnie trudny, bo chodziłem na zajęcia z dwoma rocznikami, żeby nadrobić zaległości. Już wtedy zacząłem praktyki w teatrze w Krasnodarze – role pazików czy myszek, nie pamiętam dokładnie. (śmiech) W tym samym czasie nauczycielka tańca ludowego zapraszała mnie do występów ze starszymi rocznikami, bo choć byłem niższy od tamtych chłopców, podobno tańczyłem lepiej. Bardzo zachęcała mnie do przejścia na taniec ludowy, ale już wtedy połknąłem bakcyla tańca klasycznego – zobaczyłem wielkie balety Jurija Grigorowicza [choreografa i dyrektora baletu w Krasnodarze – przyp. MK] i czułem, że to coś naprawdę dla mnie. Podobały mi się niesamowite emocje zawarte w jego spektaklach. Nauczyciele dostrzegli mój entuzjazm, więc wspierali mnie, dawali szanse i ćwiczyli ze mną różne role, bo wiedzieli, że potem dam sobie radę na scenie.
Pamiętasz może jakiś wyjątkowy moment z tamtych lat? Chwilę, gdy najsilniej poczułeś, że chcesz zostać tancerzem?
Prawdę mówiąc, żadnego szczególnego wydarzenia nie pamiętam. To był ogólnie dobry okres w moim życiu – byłem pracowity i ambitny, dzięki czemu otrzymywałem kolejne szanse. Z czasem pojawiły się także wyjazdy zagraniczne z zespołem Grigorowicza – odwiedziliśmy Japonię, Stany Zjednoczone… Dla mnie, chłopaka z niedużego miasta, również te podróże były czymś niesamowitym, bo z rodzicami wyjeżdżaliśmy bardzo rzadko, co zresztą im zarzucałem. Przed pójściem do szkoły baletowej nie byłem nawet w Krasnodarze. Stąd wzięło się moje marzenie o podróżowaniu, co na szczęście spełniło się.
Czy w związku z tym, że już podczas nauki występowałeś w dużych przedstawieniach w Krasnodarze, było raczej do przewidzenia, że tam rozpoczniesz pracę po ukończeniu szkoły?
Nie myślałem wtedy o szukaniu angażu nigdzie indziej, bo wiedziałem, że będę mógł liczyć na ciekawe role u Grigorowicza. Jeszcze w szkole wykonałem na przykład trudną rolę Króla Myszy w Dziadku do orzechów, a od razu po maturze tańczyłem Birbanta w premierze Korsarza. Później pojawiły się główne role w Jeziorze łabędzim czy Romeo i Julii.
Znamienne, że od razu po dołączeniu do zespołu zostałeś solistą, a po trzech latach – pierwszym solistą.
Moją ostatnia rolą w Krasnodarze był Iwan IV w balecie Iwan Groźny Grigorowicza. Byłem najmłodszym wykonawcą, z jakim Grigorowicz kiedykolwiek pracował nad tą rolą. To było dla mnie bardzo duże wyróżnienie.
Co, wobec tych sukcesów, sprawiło, że postanowiłeś opuścić Rosję?
Doświadczenia w zespole Grigorowicza były bezcenne, ale bardzo chciałem się rozwijać i tańczyć nie tylko w klasycznych baletach. Na moje ostatnie sezony w Krasnodarze przypadło akurat powstanie serwisu YouTube, gdzie zacząłem oglądać spektakle i tancerzy z całego świata. Zobaczyłem, że jakość przedstawień może być wyższa oraz że istnieją zespoły z bogatszym repertuarem od naszego.
Twoim pierwszym przystankiem był Lublin. Dlaczego akurat to miasto?
Ja wraz z trojgiem tancerzy – między innymi moją żoną Olgą – otrzymaliśmy zaproszenie od Giennadija Silina, naszego znakomitego pedagoga z Krasnodaru, który zakładał zespół baletowy przy lubelskim Teatrze Muzycznym. Ale po kilku miesiącach okazało się, że nic z tego nie będzie – zrealizowaliśmy jeden wieczór baletowy i na tym się skończyło. Plus był jednak taki, że już byliśmy w Polsce i mogliśmy szukać pracy w innym teatrze.
W połowie 2007 roku przyjechaliście na audycję do Teatru Wielkiego w Warszawie. W tej grupie, oprócz Olgi i ciebie, byli jeszcze Maria Żuk i Paweł Koncewoj [późniejsi pierwsi soliści Polskiego Baletu Narodowego – przyp. MK], prawda?
Tak. Warszawski teatr nas zachwycił – wielka scena, duże sale baletowe, obsługa masażystów… Wszyscy otrzymaliśmy angaże i bardzo się z tego ucieszyliśmy.
W Warszawie przyjęto cię na stanowisko koryfeja. W 2009 roku zostałeś solistą, a w następnym sezonie – pierwszym solistą. Czy zapadły ci w pamięć jakieś doświadczenia czy role z pierwszego okresu pracy tutaj?
Od początku chciałem zrobić jak najlepsze wrażenie. Pierwsze spektakle wspominam dobrze, z czasem dostawałem też coraz więcej ról – na przykład Rotbarta i Zygfryda w Jeziorze łabędzim, później Książąt w Dziadku do orzechów i Śpiącej królewnie, Lenskiego w Onieginie Cranki… Natomiast moją pierwszą kreacją [czyli rolą, która choreograf tworzy z danym artystą – przyp. MK] był Chopin w balecie Chopin, artysta romantyczny Patrice’a Barta. Nigdy wcześniej nie byłem w takiej sytuacji, że choreograf tworzył ze mną daną rolę. To bardzo odpowiedzialne zadanie, nie ma się wtedy na kogo spojrzeć, nikt inny tego wcześniej nie tańczył. Chopin był spektaklem bardzo emocjonalnym, z ciężką rolą dla głównego wykonawcy, bo jest się na scenie przez niemal przez cały czas trwania baletu. Ale pomimo tych trudów bardzo dobrze wspominam tamten okres – to było dla mnie niezapomniane doświadczenie.
Wymieniłeś już kilka czołowych ról, w których zobaczyła cię warszawska widownia, ale było ich potem bardzo wiele. Każda rola to inna historia, odmienne emocje, różne przeżycia. Jak przebiega twoja praca nad dużą partią?
Z jednej strony zawsze zastanawiam się nad epoką, w której przebiega akcja, i do niej dostosowuję gesty i maniery. Kolejne kwestie do przemyślenia to zawód i charakter postaci, w którą mam się wcielić. Potem to wszystko staram się przefiltrować przez moją wrażliwość i fizyczność, żeby powstała przekonująca interpretacja. W czasie prób z baletmistrzem bądź choreografem szukamy odpowiednich elementów, zachowań, reakcji, aby wszystko do siebie pasowało. Każdy spektakl przebiega jednak inaczej – czasami coś się robi intuicyjnie, jakiś wyćwiczony gest ulega zmianie… Staram się przy każdym wznowieniu pomyśleć nad rolą na nowo, by nie tracić świeżości interpretacji.
Mówiłeś o twoim ważnym baletmistrzu z czasów rosyjskich – Giennadiju Silinie. Czy w Warszawie także spotkałeś pedagogów, którzy okazali się być dla ciebie tak pomocni?
Teraz pracuję przede wszystkim z Walerym Mazepczykiem i bardzo cenię jego uwagi. Niczego mi nie narzuca – sugeruje to, co jego zdaniem najbardziej pasuje do danej roli, ale jeśli nie czuję się w tym dobrze, szukamy innych środków wyrazu. Niektórym może się wydawać, że soliści nie potrzebują wsparcia pedagogów, ale jest ono niezwykle ważne. Ich profesjonalna ocena bardzo pomaga w budowaniu ról, a także w wypadku nietypowych wyzwań technicznych.
A jeśli chodzi o współpracę z partnerkami? Czy z nimi także dyskutujesz nad interpretacją, sposobami wykonania choreografii?
Naturalnie, razem szukamy najlepszych rozwiązań. Efekt sceniczny powinien być wynikiem współpracy – trudno coś stworzyć na scenie, gdy jedna ze stron jest niezadowolona. Nieraz ktoś musi przekonać drugą osobę do swojej racji.
Gdy myślę o twoich partnerkach scenicznych, chyba najbardziej pamiętam twoją współpracę z Yuką Ebiharą i Marią Żuk. Z tą pierwszą artystką odnosiłeś wielkie sukcesy choćby w Śnie nocy letniej Neumeiera i Burzy Pastora, a z drugą – tworzyłeś na przykład porywający duet w jego Moving Rooms i współczesną miłosną parę w Romeo i Julii…
Było tych spektakli wiele! Rzeczywiście świetnie się z Yuką i Maszą rozumiem, ale dużo tańczyłem też z Izą Milewską, Agnieszką Pietyrą, Saszą Liashenko, Chinarą Alizade… Pracę z każdą z nich wspominam bardzo dobrze. Ciekawe jest tańczenie z różnymi partnerkami w tym samym spektaklu – wtedy zawsze przeżywa się go inaczej, odczuwa się inne emocje.
A jak opisałbyś twoje stosunki z innymi wiodącymi solistami w zespole? Mam wrażenie, że na przykład z Maksimem Woitiulem zbudowałeś istotną relację artystyczną. Wasza wspólna praca przyniosła świetne efekty na przykład w Casanovie w Warszawie Pastora i jego wersji Jeziora łabędziego.
Łączy nas podobne spojrzenie na taniec i tworzenie ról. Lubimy być spontaniczni, prowadzić dialog w tańcu, reagować na siebie. Wydaje mi się, że widownia docenia to, że jest w naszej współpracy energia, wzajemne zainteresowanie, coś prawdziwego. W wystawianym u nas niedawno balecie Do Not Go Gentle… [w ramach wieczoru Zagubione dusze – przyp. MK] tańczyłem w triu z Kristófem Szabó i Patrykiem Walczakiem i tam również ważne było to bliskie wspólne działanie.
Do Not Go Gentle… to jeden z wielu baletów Krzysztofa Pastora, w których tańczyłeś na przestrzeni minionych dziesięciu lat. Jestem ciekaw, jak postrzegasz przebieg waszej współpracy na przestrzeni tak długiego czasu.
W pierwszych latach czułem, że dyrektor nie był do mnie do końca przekonany. Musiałem zapracować na akceptację z jego strony, pokazać mu, że w pełni zasługuję na dawanie mi kolejnych dużych zadań. A może to ja musiałem coś w głębi siebie przepracować, by się odblokować we współpracy z nim?
Byłeś pierwszym Casanovą, a także kreowałeś postać carewicza Nikiego w jego wersji Jeziora łabędziego. Pamiętam, że dyrektor był także poruszony pracą nad warszawską realizacją Burzy, w której wykonywałeś rolę Prospera.
Również przy balecie Romeo i Julia pracowało nam się dobrze… Myślę, że dzięki tym i innym doświadczeniom nasza relacja jest teraz bardzo pozytywna.
Mam wrażenie, że innym ważnym choreografem jest dla ciebie także John Neumeier. Gdy realizował w Warszawie Sen nocy letniej, obsadził cię w roli Tezeusza-Oberona w premierowej obsadzie, a dzień później tańczyłeś Lizandra. To dwie arcytrudne partie! Potem, w 2016 roku, zaprosił cię na występy gościnne z jego Hamburg Ballet.
Czuję, że Neumeier faktycznie mi ufa i ceni moje umiejętności. Wyjazd zespołu z Hamburga do Japonii był prestiżowy, odbywał się trzydzieści lat po jego ważnym tournée po tym kraju ze Snem nocy letniej, które przy okazji wspominano. Spoczywała więc na mnie tym większa odpowiedzialność. Spektakle przebiegły wspaniale, to było wielkie przeżycie. Czułem się też doceniony przez Neumeiera, gdy zaufał mi w kontekście przygotowań do mojego debiutu w roli Armanda w Damie kameliowej. Z powodu kontuzji nie mogłem uczestniczyć w próbach przed premierowymi spektaklami, ale gdy kilka miesięcy później zespół szykował się do wznowienia, Neumeier zgodził się na moją samodzielną pracę nad tą partią. Zwykle wysyłani są przez niego baletmistrzowie, którzy nadzorują takie debiuty, ale tym razem zaufał pedagogom PBN i mnie, że podołamy zadaniu. To było wielkie wyzwanie, w którego realizacji bardzo pomagali mi inni wykonawcy roli Armanda.
Czy kontakt z Neumeierem zachęcał cię do myślenia o ewentualnym przeniesieniu się do innego zespołu? Rozważałeś jakiś kolejny przystanek w swojej podróży przez Europę?
Kiedyś rzeczywiście miałem takie myśli. Zastanawiałem się nad spróbowaniem swoich sił gdzie indziej, ale teraz już tego nie rozważam. Bardzo cenię sobie pracę w Polskim Balecie Narodowym, którego repertuar jest bardzo bogaty, a właśnie z myślą o tej różnorodności wyjeżdżałem z Krasnodaru. Tańczymy balety klasyczne i neoklasyczne, ale również choreografie współczesne, nieraz bardzo ciekawe i rozwijające.
Czy, mimo iż Twoja kariera rozpędziła się na dobre i odnosisz sukcesy w kolejnych premierach, jest coś, czego żałujesz?
Żałuję, że zdarzyło mi się parę razy nie wyrazić głośno własnego zdania – na przykład w sytuacji, gdy bardzo chciałem zatańczyć jakąś rolę i nie powiedziałem tego. Prawdopodobnie wynikało to z faktu, że nie byłem jeszcze dostatecznie pewny siebie. Teraz już nie mam z tym problemu.
Przypominam sobie, że kilka lat temu był taki czas, gdy przytrafiały ci się nieco słabsze występy – np. w roli Księcia w Dziadku do orzechów Toera van Schayka i Wayne’a Eaglinga. Jak radziłeś sobie z tymi sytuacjami?
To było frustrujące, bo na sali baletowej wszystko wychodziło, a na scenie czasami zdarzały się wpadki. To wynikało z jakichś spraw natury psychicznej. Czułem niepotrzebne napięcie, presję, co utrudniło mi swobodne tańczenie na najwyższym poziomie. Musiałem to w sobie przepracować, ale dałem sobie radę i teraz nie mam już takich problemów.
Jestem także ciekaw, czy – spośród tak wielkiej liczby doświadczeń scenicznych, różnorodnych ról, tournée, spotkań ze słynnymi baletmistrzami i choreografami – jesteś w stanie wskazać jakiś jeden, szczególnie ważny, a może nawet najważniejszy, moment z twojego baletowego życia?
Najbardziej zapamiętałem dwa takie momenty. Pierwszym była premiera Legendy o miłości Grigorowicza w Krasnodarze, gdzie wykonywałem rolę Ferhada. Gdy opadała kurtyna, byłem wprost przepełniony szczęściem. Druga szczególna chwila to wspomniany już debiut w partii Armanda w Damie kameliowej. O tę rolę musiałem w jakimś sensie zawalczyć, nie byłem pewny, czy ją zatańczę, miałem mało czasu na przygotowanie, ale się udało. Byłem dumny, że mimo tych niesprzyjających okoliczności dopiąłem swego.
W twoim dorobku jest także rola w krótkim balecie, którego sam byłeś autorem – w ramach warsztatów Kreacje stworzyłeś pracę pt. Ona. Czy choreografia to twój pomysł na życie po zakończeniu kariery tanecznej?
Podoba mi się tworzenie choreografii, ale nie jestem póki co przekonany, czy to droga dla mnie. Na pewno będę jeszcze brał udział w Kreacjach, by mierzyć się z kolejnymi wyzwaniami tego typu. Niewykluczone, że w dalszej przyszłości będę chciał prowadzić zajęcia taneczne albo zostać baletmistrzem gościnnym… Na chwilę obecną skupiam się jednak na tańczeniu, którym przede wszystkim zamierzam się zajmować w najbliższych latach.
Masz jeszcze jakieś marzenia, które chciałbyś spełnić na scenie?
Marzy mi się zatańczenie Spartakusa.
Tego zatem ci serdecznie życzę. (śmiech) Bardzo dziękuję za rozmowę!
Wydawca
taniecPOLSKA.pl