Łódzkie Spotkania Baletowe od lat mają ugruntowaną pozycję swoistego przeglądu, „spotkania” właśnie ze sztuką baletową w jej najróżniejszych przejawach. Na ŁSB obok gwiazd rozpoznawalnych nie tylko wśród baletomanów (jak Michaił Barysznikow, czy Sylvie Guillem) pojawiają się i wielkie zespoły, i małe kompanie, balety z egzotycznych dla nas krajów i dobrze znane zespoły polskie. W tym roku zaprezentowany został taki właśnie, szeroki przekrój twórców i artystów, choć stronę polską reprezentował tylko gospodarz imprezy, czyli balet łódzkiego Teatru Wielkiego.

Wersja do druku

Udostępnij

Łódzkie Spotkania Baletowe od lat mają ugruntowaną pozycję swoistego przeglądu, „spotkania” właśnie ze sztuką baletową w jej najróżniejszych przejawach. Na ŁSB obok gwiazd rozpoznawalnych nie tylko wśród baletomanów (jak Michaił Barysznikow, czy Sylvie Guillem) pojawiają się i wielkie zespoły, i małe kompanie, balety z egzotycznych dla nas krajów i dobrze znane zespoły polskie. W tym roku zaprezentowany został taki właśnie, szeroki przekrój twórców i artystów, choć stronę polską reprezentował tylko gospodarz imprezy, czyli balet łódzkiego Teatru Wielkiego. Jest rzeczą oczywistą, że przy podobnej różnorodności trudnoo porównanie spektakli i zespołów, choć takie proste konkluzje niektórym komentatorom cisnęły się na usta. Trafniejszym wydaje mi się traktowanie każdego przedstawienia jako osobnego zjawiska, choć na podstawie oceny ich wszystkich oczywiście można wysnuwać jakieś wnioski o poziomie całego festiwal.

 

Najwięcej oczekiwań miałam wobec występu Les Ballets de Monte Carlo i spektakl LAC w choreografii szefa artystycznego zespołu. Jean-Christophe Maillot spełnił je z nawiązką. Les Ballets de Monte Carlo mają opinię zespołu progresywnego, sprawnego, pełnego energii. I rzeczywiście w choreografii Maillota tancerze nie tylko mają okazję popisać się znakomitą techniką, opanowaniem ciała i warsztatu. Mają także okazję stworzyć – mimo że temat „Jeziora łabędziego” jest tu potraktowany bardzo współcześnie, niemal bez baletowej pantomimy – wyraziste role o zróżnicowanym charakterze. Być może ktoś mniej wnikliwy powie, że tej świetnej techniki tańca nie widać, bo nie ma tu wielkich duetów ani solówek w klasycznym tego słowa rozumieniu, ale w każdym kroku i skoku, w zgraniu zespołu i solistów, w lekkości i przede wszystkim tempie jest  to, co musi być podstawą, a nie celem tańca – znakomita technika.

 

Jean-Christophe Maillot opowiedział historię znaną z baletu wszechczasów, Jeziora łabędziego, na swój sposób, w bardzo niewielu momentach w gruncie rzeczy odchodząc od pierwowzoru (zresztą gdyby cofnąć się do historii Jeziora… okazało by się, że nawet dramaturgiczna osnowa baletu bardzo się zmieniała – mieliśmy tam i Złego Czarownika i towarzysząca mu postać Sowy, różne księżniczki i narzeczone, a postać Czarnego łabędzia aż do do XX wieku była po prostu córką Rotbarta Odylią, nie mającą nic wspólnego z łabędziem). W programie do przedstawienia można było wyczytać, że autorzy wskrzeszają leki z naszego dzieciństwa, a kluczowa jest przemiana ze zwierzęcia w istotę ludzką i pytanie o to, ile nas od zwierząt różni. Przyznam, że te wątki nie były dla mnie ani szczególnie eksponowane, ani aż tak ważne w spektaklu. Owszem, choreograf dodaje coś w rodzaju prologu do baletu. Jest to czarno-biały film, w którym widzimy dzieciństwo Księcia. Przyjaźnił się on z dziewczynką (późniejszym Białym łabędziem), którą jednak zabrała (porwała?) Jej Wysokość Noc – żeński odpowiednik Złego Czarownika Rotbarta. Noc już wtedy starała się podsunąć Księciu swoją córkę – Czarnego Łabędzia i spróbuje to zrobić ponownie.

 

W balecie Maillota Książę ma dwoje rodziców, nie jest więc tak osamotniony i pozbawiony męskich wzorców. A jednak to Królowa gra w tej rodzinie pierwsze skrzypce, z samego tańca, duetów z Królem, Księciem i ze sceny z księżniczkami widać, że jest to osoba dominująca, a jednocześnie aż nazbyt czuła i opiekuńcza w stosunku do syna. Być może najchętniej nie oddałaby go żadnej z narzeczonych… Na drugim biegunie mamy inną wyrazistą i silną osobowość kobiecą – Jej Wysokość Noc i jej seksowną, choć czasami lekkomyślną córkę Czarnego łabędzia. Partia Nocy, której niemal nieustannie towarzyszą dwa męskie Anioły a chciałoby się powiedzieć: demony) ciemności (jest niezwykle sugestywna, barwna, mocna i przyciągająca uwagę. To ona króluje na scenie i jeśli miałabym wskazać głównego bohatera spektaklu, to była by nim właśnie odtwarzająca tę postać April Ball. Oklaski należą się także Noelani Pantastico za partię Czarnego łabędzia, miejscami niezmiernie rozerotyzowaną, a czasami komiczną.

 

Na tym tle Książę – jak sądzę celowo – wypada arcyblado. Lucien Postlewaite został chyba obsadzony „po warunkach”, czyli z powodu braku charyzmy scenicznej, albo specjalnie schował ją głęboko do kieszeni. Ten Książę (choć pod względem tanecznym nic mu zarzucić nie można) to prawdziwy „melepeta” – nie potrafiący podjąć decyzji, popychany to w jedną, to w drugą stronę. Ojciec Król usiłuje trochę go wzmocnić, ale sam jest słabym wzorcem, zdominowany przecież przez własną małżonkę. Raz tylko Książę zdobywa się na działanie – odrzuca już, już oczarowującą go Czarną łabędzicę i podąża nad jezioro w poszukiwaniu czegoś, o czym marzy i do czego tęskni. Tam spotyka niezapomnianą przyjaciółkę, a może i miłość z dzieciństwa, zaklętą w łabędzia (subtelna Anjara Ballesteros) i będzie chciał wydobyć ją spod władzy Nocy. Jednak nawet to, że nie da się oszukać Czarnemu Łabędziowi w przebraniu, który pojawi się tradycyjnie na balu, nie przynosi mu specjalnej chluby – córka Nocy sama nierozważnie się zdemaskuje… Byłaby to więc opowieść o męskiej słabości i żeńskiej dominacji? A może o lękach, ale i tęsknotach z dzieciństwa, które kształtują nas na całe życie? Dojrzałam w tym większe niż w klasycznym Jeziorze łabędzim okrucieństwo determinizmu ciemnych mocy, od początku bowiem snują one intrygę mającą zniszczyć szczęście Księcia i właściwie nie ma szans na przeciwstawienie się temu fatum –dwukrotnie traci książę Białego łabędzia.

 

Wielkim walorem LAC jest bardzo świeże i inne podejście do dzieła Czajkowskiego, przy dużym, widocznym dlań szacunku. Choreograf wykorzystuje większość najważniejszych fragmentów partytury, w tym muzykę do dwóch alternatywnych „czarnych pas de deux”, większość też towarzyszy tym samym momentom dramaturgicznym, dla których jest przeznaczona. Cudownym wyjątkiem jest taniec hiszpański, który pojawia się jako jedyny taniec charakterystyczny, ale ilustruje taniec zbiorowy na zamku, mocny i bardzo męski. Również kostiumy, a szczególnie mini-paczki białych łabędzi z wystającymi szarymi piórami i kostium Nocy dodają całości jakiegoś fantastycznego, a jednocześnie bardzo współczesnego klimatu.

 

Phoenix Ballet to młodziutki zespół z zaledwie półtorarocznym stażem, stworzony przez Sławomira Woźniaka, charyzmatycznego byłego pierwszego tancerza baletów w Łodzi i Warszawie, na bazie prowadzonej przez niego Master Ballet Academy w Arizonie. W skład zespołu wchodzą absolwentki i absolwenci szkoły baletowej Woźniaka i jego dwaj synowie Sławek-junior i Michał. Biorąc to wszystko pod uwagę, choć nie łagodząc przez wzgląd na to swoich sądów artystycznych muszę przyznać, że Sławomir Woźniak wraz ze swoją żoną Ireną dokonał rzeczy imponującej. Bo trzeba przyznać, że jest to już bardzo dobry zespół baletowy z czwórką wybijających się solistów (obok synów Woźniaka uwagę zwracają dwie znakomite technicznie tancerki, o świetnych warunkach i naturalnym wdzięku).

 

Na występy w Łodzi zespół przygotował wieczór baletowy złożony z różnorodnych choreografii czterech twórców. Sławomir Woźniak postanowił włączyć do wieczoru swoją choreografię do muzyki Albinioniego, którą przygotował w 1998 roku w Teatrze Wielkim w Warszawie w ramach wieczoru Nad milczącą krawędzią. Tylko miłość… to balet o emocjach, z warstwą dramaturgiczną zarysowaną czysto i klarownie, rozgrywająca się tak naprawdę w duszy bohatera. Mężczyzna walczy z Losem, Fatum lub upostaciowioną Śmiercią, która odbiera mu ukochaną. Odbiciem i zwielokrotnieniem lirycznego duetu bohatera i dziewczyny są jeszcze dwie pary osłonięte przejrzystymi czarnymi woalami. Choreografia Woźniaka wymaga wyrażenia emocji, ale również liryczności i melancholii Adagia Albinioniego, a w warstwie czysto technicznej – umiejętnego partnerowania. Młodzi artyści Phoenix Ballet poradzili sobie z tym doskonale, podobnie zresztą jak z pozostałymi punktami programu. Wprawdzie The Awakening Rickiego Palomino i„Solstice Francisco Gelli, okazały się nieco szkolne – proste i czyste w rysunku, stonowane, może zbyt podobne w nastroju, ale dobrze pozwalały zaprezentować techniczne umiejętności tancerzy. Na koniec String of Thoughts Alberta Blaise Cattafiego, byłego gwiazdora Cirque du Soleil. Choreografia bardzo eklektyczna, mieszcząca w sobie, obok rozwiązań nietuzinkowych i elementów komicznych (!), także klasyczne piękno czystych linii wygimnastykowanych ciał rodem z twórczości Balanchine’a i Kyliana. Kilka fragmentów było bardzo wymagających technicznie, szczególnie ten, w którym solistka niemal przez cały fragment muzyczny unosi się w powietrzu, spacerując po plecach, ramionach i dłoniach partnerującej jej grupy tancerzy. Majstersztyk!

 

Gala baletu La Scali tylko w części zaspokoiła apetyty widowni na prawdziwe baletowe święto. Niestety, w naszym kraju od jakiegoś czasu gale baletowe, czyli koncerty, na które mogą się złożyć popisowe fragmenty spektakli tanecznych obecnych w repertuarze, a także wyjątki z dzieł nie granych obecnie przez żadną ze scen, należą do rzadkości. Poza galą w ramach Letniego Festiwalu Opery Krakowskiej i niezbyt częstymi galami okazjonalnymi, żadna scena nie chce nas uraczyć takim baletowym rarytasem  Nawet, jeśli na co dzień oczekujemy od sztuki tańca „czegoś więcej”: przesłania, intelektualnego wyzwania, przekazu, ciekawej opowieści, to i tak kochamy podziwiać niezwykłe umiejętności i techniczne mistrzostwo solistów baletu w najtrudniejszych wariacjach i pas de deux z baletów, również tych, których być może nigdy na rodzimych scenach nie zobaczymy. Tak miało być również podczas gali La Scali – na program złożyły się zarówno choreografie XX-wieczne – jak La rose malade Rolanda Petita, jak i klasyczne popisowe hity, w których publiczność oklaskuje serie skoków i piruetów. Jednak to współczesne fragmenty choreograficzne okazały się mocniejszą stroną Włochów. Tu nie zabrakło ani wyrafinowania interpretacji, ani płynności i ekspresji ruchów, jak we fragmencie Historii Manon MacMillana, czy męskim duecie Le combat des anges Petita. Nie od dziś wiadomo, że choreografia współczesna, nawet oparta na technice klasycznej stawia inne wyzwania niż zwyczajowy popis. I temu wymogowi popisowości tancerze La Scali sprostali niestety tylko częściowo. Nawet poprawne wykonania takich baletowych przebojów, jak Grand pas classique Aubera, Pas de deux Medory i Alego z Korsarza, czy Pas de deux z Don Kichota to za mało, by rozgrzać baletową publiczność. A w niektórych fragmentach artyści z Mediolanu nie wykroczyli poza poprawność, pokazali, że są sprawni, młodzi i obdarzeni potencjałem, ale albo brakowało kondycji, albo pewności, albo charyzmy. Na tym tle wyróżniła się cudownym stylem, warunkami i techniką Lusymay Di Stefano jako Dziewczyna w Duchu Róży i pas de deux z Giselle (w parze z Claudio Coviello). Akrobatycznymi umiejętnościami (mimo wywrotki) zachwycił także Federico Fresiego w duecie Diany i Akteona w choreografii Waganowej. Niestety jego filigranowa partnerka znacznie od niego odstawała.

 

Gdy na koniec w swej wariacji Basilia niebezpiecznie wywrócił się solista, uznałam, że albo scena Teatru Wielkiego niespodziewanie zamieniła się w lodowisko, albo nad tą galą zawisło jakieś fatum. Szkoda, bo ten wieczór miał być mocnym akcentem kończącym Łódzkie Spotkania Baletowe, a kilka lat temu Włosi oczarowali publiczność wykonując słynne Klejnoty w choreografii Balanchine’a. Tym razem zabrakło emocjo na najwyższym poziomie, jakie powinny towarzyszyć tego rodzaju prezentacji. Chyba również dlatego trzy spektakle, które dano mi było obejrzeć ostatecznie pozostawiły pewien niedosyt. Brawurowe LAC i bardzo interesujący wieczór Phoenix Ballett straciły na sile oddziaływania przygaszone tylko częściowo udaną gala baletową.

 

 

Copyright taniecPOLSKA.pl (miniaturka)

 

 

XXIII Łódzkie Spotkania Baletowe, Teatr Wielki w Łodzi, 9-31.05.2015

 

Les Ballets de Monte Carlo LAC

muzyka: Piotr Czajkowski, Bertrand Maillot
choreografia: Jean-Chritophe Maillot

Prezentacja w dniach 23-25.05.2015.

 

Phoenix Ballet Rising

muzyka: Tomaso Albinoni, Jan Sebastian Bach, Ludwig van Beethoven, Matt Cady, Ludovico Einaudi, Zoe Keating, Meredith Monk, Max Richter, Wendy Sutter, The Piano Guys

choreografia: Sławomir Woźniak, Francisco Gella, Albert Blaise Cattafi, Ricky M. Palomino

Prezentacja w dniach 26-27.05.2015.

 

Teatro alla Scala Gala

muzyka: Daniel-François Auber, Piotr Czajkowski,Riccardo Drigo, Gabriel Fauré, Gustav Mahler, Jules Massenet, Ludwig Minkus, Cesare Pugni, Camille Saint-Saëns, Antonio Vivaldi, Carl Maria von Weber  

                         choreografia: Michaił Fokin, Victor Gsovskij, Kenneth MacMillan, Marius Petipa, Roland Petit, Gianluca Schiavoni, Agrypina Waganowa

 Prezentacja w dniach 30-31.05.2015.

 

 

 

Wydawca

taniecPOLSKA.pl

Les Ballets de Monte Carlo „LAC”. Fot. Alice Bangero.
Les Ballets de Monte Carlo „LAC”. Fot. Alice Bangero.
Phoenix Ballet „Rising”. Fot. z archiwum zespołu.
Phoenix Ballet „Rising”. Fot. z archiwum zespołu.
Teatro alla Scala „Gala”. Fot. Brescia e Amisano.
Teatro alla Scala „Gala”. Fot. Brescia e Amisano.

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb.

Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.

Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej.

Close