Akcję austriackiego choreografa Williego Dornera Bodies in Urban Spaces („Ciała w przestrzeni miejskiej”) rozgrywającą się w Berlinie, zarówno wiele łączy, jak i dzieli z polskim, a zarazem łódzkim, spektaklem : PK : Kayi Kołodziejczyk. Wspólny wydaje się – wybór miasta, przestrzeni publicznej i otwartej, na swoistą scenę działań fizycznych, w której granicach mogą współistnieć różne dyscypliny jak parkour i taniec, a także zwiedzanie. Kiedy Bodies in Urban Spaces ma w sobie coś z tradycji teatru ulicznego, to : PK : ciąży ku formie przedstawienia teatralnego. Dlaczego? Bodies in Urban Spaces jest od początku do końca wędrówką między „stacjami”, przy których przemieszczający się tłum przystaje i kontempluje przestrzenne „rzeźby” skomponowane z ludzkich ciał. Przebieg trasy przypomina wyznaczoną marszrutę, trochę też jak w galerii, w której widzowie przechodzą od jednego obiektu do następnego, mając wyraźnie zaznaczony preferowany kierunek zwiedzania. W akcji społecznej Dornera jest też element turystyki, bowiem poznajemy „swojski” Berlin. Spacerujemy ścieżkami, zaułkami, a nie idziemy głównym bulwarem. Organizatorzy wybrali spacer raczej „skrótami”, przez bramy i blokowiska, połacie łąki. Ludzie komentują, śmieją się, wskazują sobie palcami ukrytych tancerzy, reagują żywo na ich pomysły i sposób wykorzystania ciał w przestrzeni miejskiej – dokładnie jak zapowiada tytuł.
Zachęcić publiczność do działania
Wielu turystów bądź przypadkowych gapiów przyłącza się do akcji. Impreza jest otwarta dla wszystkich. Bodies in Urban Spaces okazuje się spacerem po Berlinie, który kończy się w dzielnicy Kreutzberg, niedaleko Theater Hebbel am Ufer. Podobnie angażuje publiczności Kaya Kołodziejczyk przy swoim projekcie : PK :. Widzowie podążają za traserami (jak wcześniej u Dornera za tancerzami), tak się przynajmniej dzieje w pierwszej części przedstawienia, w drugiej – publiczność przestaje być mobilna i zostaje usadzona na zawczasu przyniesionych krzesłach i już w bardzo tradycyjny sposób uczestniczy w przedstawieniu tanecznym. Jednak akcja : PK : zogniskowana jest w jednym, konkretnym miejscu – w elektrowni EC1. Teren tego obiektu możemy poznać przynajmniej na dwa sposoby – początkowo idziemy szybkim krokiem za traserami po placu, a później akcja przenosi się do wnętrza elektrowni, do hali. : PK : (w przeciwieństwie do akcji Dornera prezentowanej podczas festiwalu Tanz im August) potraktowane zostało jako jedno z przedstawień festiwalowych prezentowanych w Łodzi podczas Dialogu Czterech Kultur – stąd wstęp był biletowany. Organizatorzy nastawieni byli na konkretną publiczność, w tym przypadku festiwalową. I tak pod względem formalnym zamazana została bliskość struktury : PK : z tradycją teatru ulicznego czy akcjonizmem. Mimo to przed elektrownią czekał tłum nie mniejszy niż ten na berlińskim Potsdamer Platz. Podobnie jak w Berlinie odczuwało się napięcie wśród zgromadzonych. Zapowiedź spektaklu brzmiała bardzo atrakcyjnie.
Sztuka przemieszczania się – parkour
Hasło – parkour – pojawia się w polskiej produkcji już w samym tytule, a w berlińskiej – zaledwie wrzucone zostaje do notki w programie. Mimo że Kołodziejczyk stworzyła spektakl o przemieszczeniu się w sposób wyczynowy lub chciała sztukę parkour uczynić tematem swojego przedstawienia – to, jednak ograniczyła mobilność publiczności na dłuższą część spektaklu – w hali. To jeden z paradoksów, które pojawiają się w obu projektach. Z kolei Bodies in Urban Space na pewno nie wykorzystuje klasycznego parkour, działania tancerzy nie mają w sobie tyle spektakularności ani dynamiki, czasem jednak wymagają akrobatycznych umiejętności i są autentyczną grą z ryzykiem. W spektaklu nie tematyzuje się wcale – samego sposobu przemieszczania się, choć niewątpliwie – zarówno artyści jak i tłum pozostaje w ruchu. Akcja ma w sobie coś z dziecięcej zabawy – w gąszczu miasta trzeba bowiem zauważyć ukrytych artystów. Zadanie wydawałoby się – nie należy do trudnych, tancerze są ubrani w kolorowe T-shirty i spodnie, najczęściej dwukolorowo. Działa tu więc odwrotna zasada niż przy mundurach maskujących czy barwach ochronnych – performerzy mają być widoczni. Paleta, składająca się z samych żywych barw, powinna przyciągać uwagę, ma odróżniać wykonawców od kolorystyki otoczenia. Tancerze najczęściej tak są wkomponowani w otaczające ich środowisko, że nie widać ich twarzy. Widzowie obserwują przede wszystkim ciało, które dopasowuje się do znajdującej się dookoła architektury, wciska się w najróżniejsze szpary, przesmyki, pod drążki i pomiędzy ściany, a także automaty do biletów. Ciała wykonawców mogą być tak formowane, by przybrały kształt długiej, poziomej płaskiej linii na dachu, swoistego witraża w oknie niewykończonego domu czy przedłużenie barierki albo kilkumetrowej rzeźby, ustawionej w pionie. Artyści – jeden na drugim, spleceni dłońmi niczym kolejne ogniwa łańcucha – przypominają kolumnę, strzelisty minaret w wieży z krętymi schodami w centrum handlowym. Mimo rozmiaru owej smukłej rzeźby w kształcie kolumny, skonstruowanej z ciał performerów, nachodzący widzowie długo nie mogli ich dostrzec w wieży, mimo iż ta była przeszkolona. To zresztą sam początek czterdziestopięciominutowej wędrówki zaułkami Berlina – od korytarza dworca, po spacer przez plac zabaw, zielone przestrzenie ukryte w samym centrum miasta, tajemnicze przejścia przez bramy.
Na początku uczestniczący jeszcze nie byli przyzwyczajeni do pomysłów Dornera, do jego niezwykłej umiejętności asymilowania ludzkich ciał z kamieniami, metalowymi drążkami, szklanymi elementami architektury, dlatego każdemu pojawieniu się czy raczej dostrzeżeniu przestrzennej instalacji z udziałem performerów towarzyszył żywy aplauz widzów. Wbrew pozorom tancerzy niełatwo było dostrzec, idealnie stapiają się z otoczeniem, naśladując kształty i figury znajdujące się dookoła lub wypełniają luki w zabudowie. Wygląda to jakby powstały wcześniej z myślą o nich. Czasem odnosi się wrażenie, że artyści celowo się chowają przed publicznością – raz pod tarasem przy schodach, tak, że widać tylko jakby kolorowe kłębki wełny – a to oni, pozginani, zrolowani w kolorowych ubraniach, to znowu imitują kawałek chodnika. Kiedy indziej pionowo, układają swoje ciała niczym klocki lego i widać tylko trzy pary wystających pośladków. Akcja ma zdecydowanie charakter gry.
Od statycznego do „prawdziwego” parkour
Pochód uczestników akcji jest w ciągłym ruchu, czasem organizatorzy zatrzymują go, aby artyści mogli w pośpiesznym biegu ominąć widzów i za chwilę zaskoczyć ich swoją obecnością na drzewie czy wystającymi trampkami za framugi okna, kończyną za krzaka. Artystów wpisanych raz w krajobraz, a kiedy indziej w architekturę miasta – najczęściej obserwujemy w bezruchu, jako fragment otoczenia. W konstruowanych kompozycjach uczestniczą trzy lub cztery postacie, ułożone poziomo niczym odcinki, kolorowe paski, czasem formują przestrzenny obiekt pionowy albo dążą do uzyskania efektu fragmentaryczności ciała, czyli widzimy tylko stopy, rękę czy korpus tancerza jako uzupełnienie bryły czy innego obiektu. Przeważają figury geometryzujące kształty ciała wykonawców, równie często pojawiają się kompozycje, przypominające barwne plamy na abstrakcyjnych płótnach.
Natomiast klasyczny parkour zaprezentują trzej traserzy występujący w spektaklu : PK :, a jednak najciekawszym momentem spektaklu pozostaje solo Kołodziejczyk na wysokim pomoście, łączącym dwa budynki. Skonstruowany obraz ma w sobie nutę nostalgii, jak również nie brakuje w nim poezji. Sylwetkę tańczącej Kołodziejczyk widzimy z daleka. Pomiędzy kominami i drutami wysokiego napięcia, drobna postać balansująca jakby była na linie, choć widzimy, że stoi na pomoście. Nie ma możliwości dojrzenia jej wyrazu twarzy. Dla widzów jest tylko małą tańczącą figurą – może przywołuje wspomnienie amerykańskich tancerzy występujących na dachach i w loftach; a może wcale nie. Ruch jej może odbywać się tylko w układzie poziomym. Przeniesienie uwagi widzów z akrobatycznych popisów traserów na drugą stronę na horyzoncie z tańczącą kobietą dzieje się w dość nieoczekiwanym momencie. To prawie jak zmiana planu akcji, nowa przestrzeń i bohaterka z zupełnie innej rzeczywistości. Kiedy w sposobie poruszania się łódzkich traserów przede wszystkim fascynuje uczestników umiejętność zachowania równowagi, odwaga i rozpiętość skoków, to w choreografii Kołodziejczyk – spokój. Nie ma w nim spektakularnych gestów ani figur, żadnych grand skoków (taki zestaw działań wymusza również charakter przestrzeni), jednak wszystkie wykonywane figury są niezwykle harmonijnie i z lekkością wykończone. Kołodziejczyk posługuje się swoim ciałem w sposób niecodzienny, ale jakby bez nacisku na „wykazanie się”. Pozornie wszystko, co robi jest bardzo zwyczajne, nieoczekiwanie jednak kontrapunktuje tę „potoczny” sposób bycia jakiś tanecznym przejściem, balansem. W tej swobodzie ujawnia się też jej siła, tańczy jakby na zupełnym rozluźnieniu ciała, choć twarz jej pozostaje skoncentrowana, co widać dopiero w drugiej części, kiedy akcja przenosi się do hali, blisko widzów. Prostota jej układu tanecznego jest skontrastowana wobec sposobu poruszania się traserów – udziwnionego i budzącego skojarzenia z cyrkiem. Napięcie nie opuszcza ich przed pokonaniem trudnego obiektu, wykonaniem akrobatycznej i skomplikowanej figury – ale właśnie tych autentycznych emocji od nich się oczekuje. Dzięki nim widzowie angażują się w przebieg ich trasy. Mają świadomość niebezpieczeństwa i ryzyka, ponoszonego przez traserów podczas tych popisów i numerów. To zapewne wpływa na podniesienie poziomu adrenaliny u wszystkich zgromadzonych. Podążają oni za traserami w milczeniu, patrząc jak ci w biegu pokonują kolejne przeszkody, przed trudniejszymi zatrzymują się i koncentrują – a później skaczą lub balansują na wąskich krawędziach. Ich trasa nie jest ułożona w sposób logiczny, stąd organizatorzy nachalnie wymuszają kierunek ruchu tłumu inny niż sugerowałaby wcześniejsza akcja. Gorzej się dzieje, kiedy akcja przeniesiona zostaje się do wnętrza hali. Od momentu zajęcia miejsc siedzących emocje publiczności zaczynają opadać i nie zmieni się to, aż do końca spektaklu.
Czy to normalne, czy to pożyteczne? Bezruch po stronie publiczności
Druga część dłuży się, może dlatego, że cała uwaga publiczności skoncentrowana została na monotonnym, wymagającym skupienie układzie, co po dość luźnej strukturze (zbyt krótko trwającej i nie wykorzystującej w pełni przestrzeni i zakamarków elektrowni) spaceru, podczas którego można zamienić kilka uwag, pośmiać się – okazuje się dość niefortunnym posunięciem i prawie niemożliwym do zrealizowania. W choreografii Kołodziejczyk niczym w rondzie powtarzają się te same figury, wśród ulubionych znajdą się – koła, spirale (prawdopodobnie ślad współpracy z grupą Rosas). Ciekawym zabiegiem jest uwikłanie ciała w białą płachtę, rozpiętą na balustradzie z dwóch końców i a trzeci – staje się nagle spódnicą Kołodziejczyk. Powiększenie ciała o biały materiał, który wydyma się, szeleszczy podczas tańca dziewczyny, wymusza inny ruch, a poza tym konstruuje pod względem estetycznym – intrygujący obraz. Poniekąd przypomina to tym razem pracę niemieckiej tancerki Reinhild Hoffmann, która podpięta była długim trenem sukni do sofy – tak „obudowana” próbował także w ruchu odnaleźć nowe jakości. Materiał wpływał na zakres jej tańca, mobilności, hamował ruchy tudzież wymuszał inny ich promień. Podobnie dzieje się w drugiej części : PK :, nie wiadomo jednak, dlaczego Kołodziejczyk odpina a później na nowo przypina sobie ów materiał. Jak to ma znaczenie? Początkowo traktuję tę część jako przykład formalizmu w choreografii. Czy słusznie?
Właściwie trudno pozbyć się wrażenia, że druga część : PK :, rozgrywająca się w hali jest materiałem na kolejną pracę. Natomiast jako dopełniający fragment : PK : wprowadza zamieszanie i dysharmonię. Po dużej dawce emocji, jaką zapewnili publiczności traserzy, zogniskowanie nagle uwagi na samej choreografii bez wyraźnego punktu kulminacji nuży. Niewiele zmienia pojawienie się projekcji filmu na materiale (spódnicy), który okazuje się mieć także znaczenie pragmatyczne – jest ekranem. Obecni przez cały czas traserzy siedzą niczym chór i obserwują taniec, by na koniec dokonać wielkiego skoku – z jednej bryły na drugą.
Parkour plus miasto – sztuka otoczenia ?
Zarówno formy Bodies in Urban Spaces i : PK : pozwalają się analizować w wielu perspektywach, wpisują się w szereg nurtów. Wśród nich warto by wskazać jeszcze jedną możliwość interpretacji – obszar teatru enwironmentalnego (environmental theater). Ponownie odwołam się do programu, w którym napisano, że Willi Dorner zaprasza mieszkańców Berlina do wspólnej podróży, mimo że znają oni tę przestrzeń, są z nią oswojeni – ale dzięki temu wspólnemu spacerowi mogą odkryć Berlin na nowo, dostrzec jakości i relacje pomiędzy architekturą zieleni a miejską, których nie zauważali, tak samo jak (może) swoich sąsiadów. Nieco inaczej, choć w podobnym duchu zapowiadano spektakl Kayi Kołodziejczyk, który miał ożywić przestrzeń postindustrialną, zdegradowaną – nadać jej nowy charakter, podobnie jak miastu Łódź, w którym znajduje się owa elektrownia. W materiałach audiowizualnych reklamujących spektakl, pojawił się także wątek – osobisty. Sugestia, że wykonawcy pochodzą z Łodzi, że odkrywają przestrzeń po powrocie? Jednak w spektaklu nie ma odwołań do tego wątku. Nie ma też innych śladów odkrywania pamięci miejsca czy podróży w czasie do miejsc znanych z dzieciństwa; tych zapomnianych, a później odnalezionych i odkrywanych z innej już perspektywy.
Zatem szlaki pomysłów i motywów Dornera i Kołodziejczyk na różne sposoby spotykają się, przecinają, by w finale rozejść się. W efekcie, w pierwszym przypadku powstały projekt społeczny w Berlinie (a wcześniej także w innych miastach) z udziałem tancerzy i znanego choreografa, a w drugim przypadku – spektakl, oparty na nowatorskim pomyśle, wciągnięcia innej formy aktywności (parkour), bazującej na fizycznym działaniu, do przestrzeni tańca.
Artykuł ukazał się w wortalu NowyTaniec.PL 2 listopada 2009