Wersja do druku

Udostępnij

Dla mnie sztuka łączy się z pojęciem piękna, nie mogę tego zrozumieć inaczej” – mówił Henryk Tomaszewski, odnajdując owo piękno w ludzkim ciele. W odczuciu twórcy polskiej pantomimy ludzkie ciało jest ukoronowaniem wszystkiego, co stworzono; tej właśnie fascynacji ciałem zawdzięczamy powstanie jednego z najwybitniejszych polskich zjawisk teatralnych – Wrocławskiego Teatru Pantomimy.

Czyniąc ciało aktora podstawowym, by nie rzec – najważniejszym elementem swych scenicznych wizji, Henryk Tomaszewski nie poprzestał na eksponowaniu jego piękna i harmonii. Podporządkowując je umiejętnie swym artystycznym zamierzeniom, stawiał swoim aktorom zadania ponad ludzką miarę: poza perfekcyjnym opanowaniem skomplikowanej techniki pantomimy, musieli oni posiąść umiejętność powiedzenia ciałem tego wszystkiego, co wymyka się słowu.

Fenomen dzieła stworzonego przez Tomaszewskiego był wypadkową wielu pozornych paradoksów. I tak, nie używając słów, wzbogacił język teatralny. Tępiąc w grze aktorskiej emocje, nadmiar ekspresji, patos, z psychologiczną maestrią ukazywał emocjonalno-uczuciową stronę człowieka oraz… patos ludzkiej egzystencji. Wreszcie, ceniąc pantomimę za to, że – jako nie obarczona literaturą ani intelektem – pozwala odwoływać się do „pramaterii”, właśnie literaturę uczynił punktem wyjścia swej milczącej sztuki, a umysł – jej integralną częścią na równi z ciałem. Potrafił całkowicie podporządkować swemu widzeniu świata zespół skrajnych indywidualności, czyniąc z nich idealnie współbrzmiącą orkiestrę, teatr budzący podziw i uznanie publiczności na całym świecie.

Ów precyzyjny mechanizm zaciął się – co było do przewidzenia – z chwilą śmierci jego twórcy, a sposoby naprawy, których już ponad rok jesteśmy świadkami, rokują niewielkie szanse na przedłużenie funkcjonowania. Żałosny i żenujący dla polskiej kultury spektakl, który zaserwowały władze Województwa Dolnośląskiego, jest największym z paradoksów, jakie spotkały dzieło Henryka Tomaszewskiego. Twórca przez całe życie konsekwentnie odżegnywał się od polityki, zachowywał właściwy swej sceptycznej naturze kpiący dystans wobec wszelkich urzędniczych układów, tymczasem jego następcę mianowano wedle reguł szczególnej polityki urzędniczej: bez oglądania się na kompetencje, bez ogłoszenia konkursu, wbrew stanowisku ZASP i samych aktorów Wrocławskiego Teatru Pantomimy, faktycznych współtwórców jego legendy. Powierzając kierowanie schedą po jednym z największych mistrzów naszego teatru osobie przypadkowej, o niewielkich doświadczeniach pantomimicznych, przebywającej od lat za granicą, zadrwiono z dorobku twórcy polskiej pantomimy, jej tradycji i pozycji w światowej sztuce. Zadrwiono z zespołu, nie dając mu szansy tworzenia w duchu tej tradycji. Zadrwiono również z ciągle jeszcze licznego grona wielbicieli wrocławskiego teatru, dla których śmierć Henryka Tomaszewskiego była szokiem, bowiem uzależnionym przez tyle lat od piękna jego mimograficznych wizji trudno pogodzić się z faktem, że są one już tylko wspomnieniem.

Nowa Pani Dyrektor, „sprawdzona – jak to szumnie podkreślano – na trudnym rynku francuskim”, od pierwszych dni urzędowania nie sprawdzała się na jeszcze trudniejszym, bo w dodatku mizoginistycznym, rynku polskim, ośmieszając się niezbyt fortunnymi, skwapliwie podchwytywanymi przez prasę, wypowiedziami obrażającymi aktorów wybitnego przecież teatru (jakby chciała potwierdzić dowcipy o blondynkach). I co gorsza, dowodząc braku kompetencji w kierowaniu zespołem.

O niecierpliwie wyczekiwanej premierze (Dziady) nowej szefowej Wrocławskiej Pantomimy napisano już

tyle złego, że kolejne znęcanie się nad reżyserką i współpracującym z nią kilkudziesięcioosobowym zespołem byłoby nietaktem. Powiedzmy więc tylko tyle, że nazwa „Wrocławski Teatr Pantomimy” zobowiązuje. Zobowiązuje oczywiście nie do kalkowania dzieła jego twórcy, ale do utrzymywania „ducha” i klimatu tego dzieła, do zachowania wysokiego poziomu inscenizacyjno-wykonawczego osieroconego zespołu. Tych cech trudno było się dopatrzeć w spektaklu pani Czerczuk. Może jedynie wyrazista – oparta na solidnej szkole Mistrza – gra Jerzego Reterskiego w roli Widma Pana przywodziła na myśl wielkie kreacje aktorów Tomaszewskiego. Obejmując kierownictwo zespołu-legendy, Elżbieta Czerczuk musiała zdawać sobie sprawę, że – słusznie lub nie – będzie skazana na ciągłe porównania z imponującym dorobkiem artystycznym swego poprzednika, a zatem – oceniana bardzo surowo. Musieli sobie również zdawać z tego sprawę urzędnicy mianujący nową dyrekcję unikalnego w skali światowej zespołu.

Zamiast oferować żenujące widowisko personalnych powiązań i układów, należało skorzystać z szansy zachowania legendy Wrocławskiej Pantomimy, mianując jej dyrektorem idealnego, wydawałoby się, kandydata – Marka Oleksego, niekwestionowaną gwiazdę Teatru, związanego z nim od dwudziestu lat. W dodatku mającego doświadczenie administracyjne, bo przez pewien czas pełnił funkcję wicedyrektora Wrocławskiego Teatru Pantomimy. Wcześniej był niezapomnianym Hamletem, Synem Marnotrawnym, Oberonem, Cardenio, Mordredem w Rycerzach Króla Artura, Księciem w Sporze i Kaprysie. Aktorem, o którym krytyka pisała: „Powinniśmy być Markowi Oleksemu wdzięczni, gdyż w kreowanych przez niego postaciach przeglądamy się w całej naszej wzniosłości i poniżeniu” (Józef Opalski, „Taniec” nr 3-4/1992). Wespół z drugą wielką gwiazdą Teatru, Aleksandrem Sobiszewskim, jako zastępcą, wydawali się być naturalnymi kontynuatorami linii programowej zespołu. Doprawdy tragiczna to gra: urzędnicze widzimisię niszczące jedno z największych dokonań polskiej kultury.

Sztuka z tradycją prawie 4000 lat, z której wyszli artyści tej miary, co Deburau, Decroux, Marceau, czy wreszcie Henryk Tomaszewski, zasługuje na szacunek, na dbałość o wysoki, stworzony przez przywołanych mistrzów poziom. Nękana chybionymi urzędniczymi decyzjami traci dziś i poziom i szacunek. A pozbawiona oparcia w rozsądnym państwowym mecenacie oraz akademickiego zaplecza, nie oprze się także destruktywnemu działaniu ogłupiającej publiczność kultury masowej, której jednym z elementów jest prymitywny kult ciała. Kult mylony dzisiaj niestety przez wielu młodych ludzi, którym brak lepszego pomysłu na życie, między innymi z… zawodem mima. Nie dysponując atutem w postaci siły kreacyjnej, zmagając się z niedoskonałością własnej wyobraźni, kończąc edukację często na poziomie niepełnym gimnazjalnym i znajdując zatrudnienie – w wyniku wątpliwej rzetelności castingów – w instytucjach, których tradycja zobowiązuje do trzymania najwyższego poziomu, wypaczają oni obraz sztuki, której istotą od czasów genialnego Pierrota Deburau jest jedność ciała i umysłu. Wykorzystywani jako tania siła robocza – kosztem zawodowych artystów – w charakterze mniej lub bardziej udanych scenografii, „halabardników”, lub wynoszących trupy (vide inscenizacje operowe warszawskiego Teatru Wielkiego), pozbawieni opieki artystycznej zawodowego mimografa, stanowią żałosne dopełnienie obrazu polskiej pantomimy po Tomaszewskim.

W czasach, w których kształtne pośladki są w większej cenie niż ukształtowany mózg, sztuka, której istotą jest harmonia ciała i umysłu, przegrywa z tandetą umasowionej wyobraźni. Bowiem nawet najpiękniejsze ciało – nie wsparte intelektem – ma niewiele do przekazania.

Scena - mała (oryginał)

Wydawca

Scena

powiązane

Bibliografia

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb.

Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.

Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej.

Close