Wersja do druku

Udostępnij

Kraje dalekiej północy kojarzą się z bezkresem dzikiej, nieskażonej przyrody, śniegiem, fiordami, tundrą i tajemniczym światłem nocy polarnej. To także dom badaczy ciemnych stron ludzkiej natury: Muncha , Ibsena, Strindberga, miejsce wypełnione magią run, pełne bogatej mitologii nordyckiej. Jak wielka może być siła tego dziedzictwa, pokazały  między innymi prace artystek ze Skandynawii prezentowane na XII edycji festiwalu Rozdroże.

Festiwal otworzył oniryczny The Mirror. Spektakl jednej z najwybitniejszych duńskich tancerek – Kitt Johnson – to oszczędny ruchowo balet, ociekający jednak treścią, skoncentrowany, hipnotyzujący. Jesiennego wieczoru wraz z Kitt szukałam swojej tożsamości w postaciach zakapturzonej śmierci, psychodelicznego dziecka, młodej dziewczyny, dojrzałej kobiety i srebrnowłosej staruchy. Artystka kierując się ku wnętrzu prowadziła na scenie oczyszczający seans terapeutyczny. Każda sekunda naładowanej energetycznie ciszy zapierała dech. Bez mała pięćdziesięciominutowy spektakl odczułam jako krótki stan odrętwienia. Zupełnie jak podczas sennej fazy REM przez umysł przemykają obrazy, skojarzenia i symbole. Nagle z głębi sceny wynurza się niewykształcony twór, plątanina materiału z workiem na czubku. Przywodzi skojarzenia z postacią kata, człowieka-słonia, a deformujący kostium składa ukłon w stronę niemieckiego ekspresjonizmu. Kitt pokazała, że taniec to też ciemny pokój, piwnica naszej osobowości, ciemna natura człowieka. Finalna scena, w której Kitt odchodzi „za horyzont”, pozostawia widzów w zawieszeniu. Powołane do życia postaci zostawia w nas głęboko, czyniąc z nich lustro do odbijania naszych wewnętrznych istnień. Tancerka nie koncentruje się na podstawowym znaczeniu lustra. Dla niej ważne jest to, co znajduje się w jego cieniu. Oryginalny tytuł brzmi: The Mirror – „that which is breathing in the shadow”, to właśnie wszelkie nienormalności, wyolbrzymione postaci, zdeformowane ciała są dla Kitt wzorem do odbicia.

Na drugim – ujemnym biegunie przeżywania znalazł się Hella!, Helle! duńsko-  polskiego duetu TRAVA. Wybierając się w podróż do Wietnamu artystki, chciały sprawdzić wpływ gorącego klimatu na pracę ciała, pomysły choreograficzne. Okazało się, że Piec i Upał (tytułowe słowa) oddziałują niezwykle hamująco, ograniczają wyobraźnię i pozbawiają energii. Spektaklowi zabrakło drugiego dna, metafory, ukrytej wymowy. To jedynie przytłaczający, rozczarowujący zapis podróży. Konfrontacja z egzotyczną rzeczywistością zaowocowała pustymi rozmowami o zakupach, problemach z transportem, narzekaniem na upał i brak perspektyw. Znakiem charakterystycznym przedstawienia jest nijakość gestów i pseudofilozoficznych dialogów. Męczymy się razem z Jankowską i Nukari aż do końca niemal godzinnego widowiska. A wszystko to w martwej choreografii, prezentującej się niczym wypalona trava (nomen omen) – na której artystki w rozpaczliwym akcie tworzenia rozciągają ekran i urządzają wspominkowy wieczorek. Jednak taki chwyt może okazać się skuteczny u cioci na imieninach, niekoniecznie w teatrze tańca, gdzie, aby widz uwierzył, trzeba historię przefiltrować przez świat własnych emocji, pozostawić margines do interpretacji, zmusić do refleksji.

Duchową podróż zafundowała mi Virpi Pahkinen. Jej Suite 303 okazało się magiczną, orientalną wyprawą w nieznane. Na naszych oczach artystka łączyła się z zaświatami, pełniąc rolę medium, zwracała się ku potędze natury. Artystka dotykała skórą powietrza i zwyczajnie w nim płynęła. Stworzyła plejadę kształtów i postaci ze szczerego złota: muszlę skorupiaka, kamień z runicznymi inskrypcjami, kurhan i modlącą się przy nim kapłankę – odpowiednik pierwiastka Yang. Scena pierwszej – złotej części epatowała spokojem gorącego piasku pustyni, a taniec stanowił przedłużenie medytacji. W drugiej – czarnej części Pahkinen przeniosła nas do podziemnej pieczary, sama stając się wojownikiem. Walczyła z ciemnością, duchami przeciwników, w tle słyszeliśmy nieludzkie szmery. Niewidzialnym perłowym mieczem chroniła tajemnicy indyjskiego kamienia – saligramu. Po skończonej bitwie zaplotła się w znak nieskończoności – klamrę łączącą dwa żywioły (kobiecy i męski) – i na naszych oczach stała się bóstwem o czterech nogach. Akcja trzeciej – niebieskiej odsłony rozegrała się na polanie zatopionej w księżycowym świetle. Tutaj Virpi schroniła się przed światem wraz z uciekającymi z nią pustelnikami, trolami, błędnymi rycerzami. Tutaj też odprawiła rytuał oczyszczenia w świętej rzece, mając nadzieją na zbliżenie do świata bogów. Ostatnia – pomarańczowa choreografia pochodzi z tybetańskiej świątyni. W swobodnej tunice, z ogoloną głową artystka przypominała mnicha, który tańcem odprawiał swoje modły. Virpi zakończyła swoją samarę (wędrówkę przez kolejne wcielenia) i wyzwoliła się wreszcie z kołowrotu narodzin i śmierci.

Festiwal zamknęło przedstawienie Theremin. Ether Music and World History grupy Hotel Pro Forma z Kopenhagi. Ładne, estetyczne widowisko, ale dość… nużące. Oś fabularną stanowi biografia Lwa Sergiejewicza Termena, naukowca – wynalazcy pierwszego elektronicznego odtwarzacza muzyki w ZSRR – Theremina. Spektakl przetykany jest wielogłosowymi monologami kobiet z życia artysty, muzyką graną na żywo i historią techniki XX wieku wyświetlaną na ekranach w chronologicznej kolejności w postaci dat i nazw wynalazków. To także dramat o walce z systemem totalitarnym, ukazanie beznadziei ludzi skazanych na rezygnację z własnego życia. Spektakl toczył się w anonimowej, zimnej scenografii. Horyzontalne rozmieszczenie ekranów i tereminów, podświetlona podłoga i białe kitle wykonawców nadały całemu przedstawieniu charakteru sterylnego laboratorium. W laboratorium tym, oprócz życia Theremina rozkłada się na czynniki pierwsze także historię totalitaryzmu sowieckiego, fascynację techniką i dzieje XX wiecznej elektroniki. Niestety warstwa ruchowa spektaklu była bardzo uboga. Spodziewałam się usłyszeć dźwięki wydobywane z teremina, stymulowane gwałtownym tańcem, a nie tylko gestami dłoni. Tymczasem drobne napięcia mięśni, incydentalne figury głównego bohatera (bezszelestny w tej roli Bo Madviq), poruszanie się niczym po szachownicy damy in blue, grające na skrzypcach i wiolonczeli dzieci – to właściwie jedyny, najczęściej spokojny ruch. Monotonny rytm sprawił, że energia na widowni dość szybko spadła.

Tegoroczne Rozdroże zafundowało Warszawie podróże pełne wrażeń – niektórzy wykonawcy nie musieli ruszać nas z teatralnych foteli, żeby pokazać odległe, magiczne światy, dla innych fakt, że fizycznie przemierzyli tysiące kilometrów stał się przyczynkiem do rozważań o niczym.

Tramontana – mocny, przeszywający wiatr z Północy, gdzie noc jest drapieżna, długa i zimna –  tym razem nie wywołał huraganu, nie strącił głów – wślizgnął się jednak do nich i nie przestaje szumieć…

powiązane

Bibliografia

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb.

Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.

Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej.

Close