„Przez wiele lat pisałem za pomocą liter. Ciało skrywało się za nimi, było niewidoczne. Teraz piszę za pomocą ciał: mojego i moich tancerzy. Koniec końców, między pisaniem za pomocą liter a pisaniem za pomocą ciał nie ma dla mnie żadnej różnicy” – tak mówi o przebiegu swojej kariery Raimund Hoghe, niemiecki pisarz, krytyk, teoretyk tańca, a wreszcie tancerz i choreograf.
Karierę zaczynał jako dziennikarz „Der Zeit”. W latach 80. ubiegłego wieku był bliskim współpracownikiem legendarnej Piny Bausch; piastował w jej Tanztheater w Wuppertalu stanowisko dramaturga. O tej scenie i jej twórczyni napisał dwie książki. Na początku lat 90. postanowił zacząć tworzyć własne przedstawienia. Dziś znajduje się w czołówce europejskich choreografów przełomu wieków.
Hoghe ułożył ponad 10 samodzielnych choreografii, ale także zmierzył się z takimi „świętościami” jak Jezioro łabędzie czy Święto wiosny, tworząc alternatywne wersje tych klasycznych baletów. Jest obecny na scenie w każdym ze swoich spektakli. Teatr tańca z założenia się skupia się na ludzkim ciele, ale Hoghe poświęca mu wyjątkowo dużo uwagi. Sam, z powodu choroby przebytej w dzieciństwie, jest niepełnosprawny, ale ze swojej ułomności nie chce czynić żadnego waloru. Ten mierzący 150 cm wysokości i obarczony garbem mężczyzna irytuje się, kiedy publiczność widzi w nim ofiarę, podczas gdy on po prostu chce wykonywać na scenie te same ruchy, co inni tancerze, bez presji i potrzeby ukrywania swojej fizyczności. „Co jest takiego w moim ciele, że pokazanie go wywołuje skandal? Dlaczego zabrania mi się pokazywania ciała i tańca?” – pytał w jednym z wywiadów.
W swoich choreografiach artysta podważa opozycję ładny-brzydki. Teatr Raimunda Hoghe jest intymny, przepełniony seksualnością, a język – hermetyczny. Być może to decyduje o niezwykłości zjawiska, jakim są jego przedstawienia.