
Fot. Maciej Zakrzewski.
Inspiracją dla twórców była tytułowa pompa funebris. Zamiast skupić się jednak tylko na uteatralizowanej realizacji aktu pogrzebowego, artyści przeprowadzają nas przez historię czterech postaci, których „biografie” stają się z jednej strony tłem dla odbywającego się pod koniec rytuału, a z drugiej – dają się czytać w znacznie szerszym kontekście. To balansowanie twórców między narracją osobistą a uniwersalną wydaje się jednym z ciekawszych elementów w odbiorze spektaklu, a obrana ścieżka analizy mówi więcej o interpretującym niż o interpretowanym. Finalnie więc to, jak odbieramy wieńczący spektakl rytuał, w dużej mierze zależy od tego, jakiego klucza użyjemy do zrozumienia poprzedzających go zdarzeń.
Pompae funebre – wystawnie obchodzone uroczystości pogrzebowe, które na przełomie XVII i XVIII wieku przybrały charakter niemal teatralnych widowisk celebrowanych z wielką starannością. Symboliczne zwycięstwo życia nad śmiercią lub wynaturzenie obyczajowości sarmackiej. To imponujące widowisko cechowały kosztowne iluminacje kościołów, parady jeźdźców, korowody zakonników i kleru świeckiego, ogłuszające dźwięki wojskowej muzyki, bicie dzwonów i salwy z broni palnej – jednym słowem przepych charakterystyczny dla baroku[i].
Pompa funebris w reżyserii duetu Pol/Żakowski jest pewnym przełomem w karierze warszawskich twórców. Nie jest to kolejny spektakl teatru ruchu – jak dotychczasowe produkcje duetu – ani próba zmierzenia się z teatrem słowa. To przedstawienie igrające z przyzwyczajeniami widza i nie dające się łatwo zaszufladkować. Niejednoznaczność formy jest jednocześnie wyzwaniem, któremu trzeba stawić czoła i od którego niestety można się również odbić. Nie każdy bowiem odnajdzie się w tym oceanie niedopowiedzeń, ale będą z pewnością tacy, którzy potraktują go jako interpretacyjną ucztę.
Inspiracją dla twórców była tytułowa pompa funebris. Zamiast skupić się jednak tylko na uteatralizowanej realizacji aktu pogrzebowego, artyści przeprowadzają nas przez historię czterech postaci, których „biografie” stają się z jednej strony tłem dla odbywającego się pod koniec rytuału, a z drugiej – dają się czytać w znacznie szerszym kontekście. To balansowanie twórców między narracją osobistą a uniwersalną wydaje się jednym z ciekawszych elementów w odbiorze spektaklu, a obrana ścieżka analizy mówi więcej o interpretującym niż o interpretowanym.
Finalnie więc to, jak odbieramy wieńczący spektakl rytuał, w dużej mierze zależy od tego, jakiego klucza użyjemy do zrozumienia poprzedzających go zdarzeń. Może być to osobista historia pożegnania, pokoleniowy zryw do działania lub wypowiedź na temat kondycji współczesnego świata. Bez względu na wszystko, spektakl wręcz domaga się od nas osobistego zaangażowania. Chłodna analiza momentalnie tworzy między nami o obrazem ścianę, która nie pozwala przedrzeć się żadnym sensom.
***
W milczeniu
Czekamy wieczność. Oni na scenie, ja na widowni. Chociaż mam wrażenie, że jestem tam z nimi i siedzę na jednym z krzesełek pod białą ścianą w towarzystwie hipnotycznie wirującej pralki. Obserwuję ich, patrzę na pomniejsze ruchy. Gdy coś się zaczyna, zaraz obumiera. Dwaj mężczyźni stoją w milczeniu, w tle odgłosy pralni. Są gotowi, by przekazać nam swoje tajemnice, by wzburzyć polityczną mową albo wzruszyć osobistą historią. Wydaje mi się, że jeden z nich delikatnie rozchyla wargi, że zaraz nabierze powietrze w płuca. Przerywa mu jednak muzyka. Rozchodzą się. Próbują tańczyć, kobieta dołącza do tej niechcianej choreografii, ale za chwilę wszystko się rozpada. Formy są zbyt słabe, zbyt niestabilne, by trwać dłużej niż westchnienie.
Czwórka ludzi siedzi w poczekali. Czas prześlizguje się im przez palce, ale ich zmęczone twarze są aż nadto wymowne – ta poczekalnia to najlepsze, co ich spotkało. To idealna wymówka, żeby nie podejmować działania. Poczekalnia to miejsce, w którym możemy bezkarnie marnować nasz czas, wgapiając się w ścianę przed sobą i z nikim nie rozmawiając. Pytanie tylko – jak długo można trwać w tej bierności?
***
Versus
Maszyna skończyła pranie. Głośne piknięcie, zwolnienie blokady drzwiczek. W poczekalni zaczyna się ruch. Ktoś przechodzi, ktoś coś przenosi, ktoś się wierci. Zostaje para – ona w decydującym momencie swojego życia, on dawno ma go już za sobą. Zaczyna się dziwna relacja młodego ze starym, ciała z duchem, namacalności z przeświadczeniem, wolności z podległością. Ona będzie go kusić już do końca tego godzinnego spotkania, on okryje jej zmęczone, nagie ciało płaszczem. Będzie próbował zachować resztki jej osobowości, po to, żeby po tej diabelskiej burzy, która nadciąga, na nowo wykiełkował z nich człowiek.
„Młoda” ma problem, zresztą jak każdy w tej poczekalni. Chce wyjść poza ramy pozowanych fotek na Instagramie, ale boi się, że tam nie czeka jej nic poza cyfrowym szumem. Nie ma człowieka, który wskazałby jej inną drogę. Może dlatego tak przylepia się do starego. Z braku innego języka, robi to, co robiła zawsze – kokietuje, wdzięczy się, ale chodzi jej o coś zupełnie innego. Chciałaby mieć swojego mentora w czasach, gdy mistrzowie dosięgnęli dna.
Postacie milczą. Nie mają nic do powiedzenia. Nie chcą mówić. Wszystko już powiedziały. Albo boją się słów, które mogłyby wypowiedzieć. Przez cały spektakl towarzyszy nam muzyka i regularnie powracający szum dźwięków i rozmów dochodzących z poczekalni. Nie pada jednak żadne słowo. Za każdym razem, gdy któryś z bohaterów jest już gotowy, i wreszcie może nam opowiedzieć o sobie, następuje rozbicie struktury.
Milczą, bo być może nie mają do kogo mówić. Każde jest w swojej poczekalni – w szpitalu, w klinice operacyjnej, przed castingiem albo występem w telewizji. Cztery światy, które połączył przypadek.
Milczą, bo być może zżera ich wstyd.
Odbicie
Wrzucam kolejną monetę. Siadam i zastanawiam się, kto w tym kraju korzysta z pralni samoobsługowych. W sytuacji, którą kreują aktorzy, jest coś jednoczącego, coś, co zaprasza mnie do nich. Nie dosłownie, fizycznie w przestrzeń ich działania, tylko do współodczuwania tego nastroju oczekiwania.
Obok mnie „stary” patrzy przed siebie. W jego oczach widać przeszłość. Otwiera laptopa i ogląda siebie sprzed 10, może 15 lat. Na nagraniu tańczy ze śmiercią i teraz mimowolnie jego ciało zaczyna się układać w te same figury, tak jakby mięśnie próbowały sobie przypomnieć, jak to było działać z taką intensywnością. Kładzie laptopa na pralce, odchodzi kawałek, widzę, że za chwilę stanie się sobą z tamtych czasów. Elegancka kobieta przechodzi obok i od niechcenia kładzie kosz z bielizną na laptopie, zamykając go. Ulotna chwila przepada.
Kim jest ta bezczelnie spokojna kobieta? Raz tańczy w rogu, raz przeszkadza w sprzątaniu. Zawsze niewzruszona, jako jedyna patrzy przed siebie, ale jej rozproszone spojrzenie rozmywa się jak snop światła latarni morskiej we mgle. Czego szuka albo komu pomaga?
„Niewzruszona” narzuca pewien trop, to po niej najbardziej widać zdystansowanie. Od niej się zaczyna, ale łatwo zobaczyć, że wszystkie postacie są bardzo odległe, jakby z poprzedniego pokolenia. Ich usilne dążenie do neutralności, do tego, żeby patrzeć w przyszłość, bez oglądania się na historie i pamięć, kompromitowane jest przez mikroprzebłyski dawnych klątw; przez stół z prosektorium, przez niebiesko-żółte flagi, przez gest przypominający faszystowskie pozdrowienie, przez łopatę i grabie – pozostałości po zbrodni, których morderca nie zdążył ukryć. Wszystko zarysowane tak subtelnie, że przypisywanie tym artefaktom konkretnych znaczeń wywołuje we mnie dziwne poczucie dyskomfortu.
„Stary” znowu tańczy, otwiera laptopa, zanurza się w trans. Jest młody, nagi, ma nóż, którym popełni zbrodnie. W imię czego? Czegoś ważnego. Budzi się przed telewizorem, w ręku zamiast noża – pilot. W ekranie biały szum, biały jak sól, którą zaraz rozsypie wokół siebie. Początek rytuału. Ale nie wszyscy są jeszcze gotowi.
Na łowach
Obecność aktorów jest surowa, wydestylowana. Minimalistyczne gesty, zimne spojrzenia. Dynamika lub emocje pojawiają się rzadko, raczej jako wspomnienie, niż autentycznie przeżywane doświadczenie. Ich działaniom odpowiada przestrzeń – równie ascetyczna, czasem tylko zabrudzona rekwizytami. To właśnie przedmioty wprowadzają w obszar działań kolor, w przenośni i dosłownie – na scenie pojawia się 6 flag w barwach, które mogą przywodzić różne symboliczne skojarzenia, a jednocześnie nigdy nie są dookreślone, podobnie zresztą jak gesty aktorów. Widz próbuje sprowadzić historie do znanych sobie kodów współczesnego teatru – znaleźć krytykę współczesności, odniesienie do sytuacji politycznej lub wypowiedź na palący problem – ale sensy nieustająco umykają.
W tej dziwnej wirówce przewijają się historie czterech postaci. Niewypowiedziane, subtelnie zarysowane tak, że ledwie je widać. Tak jakbyśmy jechali w jednym przedziale pociągu i niejako czytali historie naszych współtowarzyszy tylko z obserwacji ich ciał, ubioru, tego, co jedzą i co robią. Po godzinnej podróży bez słowa wychodzimy dalej sobie obcy, ale jakby trochę bliżsi.
Czas w spektaklu duetu Pol/Żakowski wydaje się być mocno rozciągnięty, minuty zdają zmieniać się w godziny. Nie znaczy to, że spektakl się dłuży. Albo inaczej – ma się dłużyć. Nieśpieszne, pieczołowite ruchy sprawiają, że pierwsza część spektaklu jest jak film odtworzony w zwolnionym tempie. Podkreśla to finał, który przez swoją dynamikę nabiera komizmu przypominającego skecze Benny Hilla.
***
Oto pompa
Czekanie staje się nieznośne. Kręcimy się na swoich miejscach, bo mamy potrzebę działania. Dzielimy wspólną przestrzeń, co tworzy w nas poczucie jedności. I nagle bez słowa zrywamy się – tak po polsku, z wielkim sercem i zerowym przygotowaniem. Biegamy, tańczymy, przewalamy rzeczy z lewa do prawa, jak kurczaki bez głowy. Pralka wylała. Taplamy się w tym swojskim błocie i odprawiamy quasi-rytuał. Jakąś pokraczną, współczesną karykaturę czegoś, co kiedyś miało duszę i moc.
Zapomnieliśmy o ostatnim z czwórki – rycerzu w białym garniturze, bohaterze z wizerunkami tygrysa i kobiety na bokserkach. To prowodyr, który robi pierwszy krok w stronę publiczności i uruchamia całą machinę, on pierwszy zaczyna taniec, on rozbiera „młodą”, on najpierw nakłania „niewzruszoną” do pokracznej parady modowej, a później przejmuje nad nią całkowitą kontrolę – opętuje? – w szalonym tango. A wreszcie udaje kogoś, kto ma się poświęcić za nas wszystkich, by w ostatniej chwili, z podłym uśmiechem na ustach, zeskoczyć z krzyża.
Finalnie mamy więc zestaw pokaleczonych, milczących przedstawicieli świata, który coraz bardziej wydaje się nie przystawać do dzisiejszych realiów. I to oni stają do odprawienia jednej z najbardziej teatralnych form pogrzebowych.
Bez tego przygotowania, bez backgroundu tych dziwacznych charakterów, rytuał ten stałby się jedynie performatywnym wydarzeniem. Oto jednak figury nabierają smaku i koloru. Jednego jesteśmy pewni – to nie może się udać, musi zakończyć się spektakularną klęską, medialnym skandalem, wizerunkową wtopą. Na rozgrywający się przed nami blamaż patrzymy z głębokim przeświadczeniem „a nie mówiłem”. I gdy wszystko się kończy, a postacie opuszczają przestrzeń, zostajemy sam na sam z pomnikiem. Dociera do nas, że jesteśmy w teraźniejszości, a to, co oglądaliśmy, było naszą historią. Przed nami zaś stoi najświętszy pomnik – pomnik historycznego bałaganu, który właśnie teraz powinniśmy w końcu posprzątać. Czyj właściwie był to pogrzeb?
Czy to pogrzeb dawnych narracji, symboliczne samospalenie pokolenia podległości i ustąpienie pola nam – dorastającym w wolnej Polsce?
Jeśli tak, to czas sprzątnąć ten bałagan.
Pompa funebris
Reżyseria, dramaturgia: Katarzyna Pol, Dawid Żakowski
Występują: Magdalena Dębicka, Vera Popova, Borys Jaźnicki, Dawid Żakowski
Scenografia, kostiumy: Kasia Pol
Muzyka: Zoi Michailova
Projekt reżyserii świateł: Katarzyna Łuszczyk
Reżyseria świateł: Jędrzej Jęcikowski
Asystent reżysera: Maks Markariants
Spektakl powstał w ramach Centrum artystycznego L30/32
Partnerzy: Muzeum Historii Pragi, U-47, Komuna/Warszawa, Studium Teatralne, Stowarzyszenie Pedagogów Teatru
Projekt współfinansowany przez m. st. Warszawa
Produkcja: Stowarzyszenie Sztuka Nowa
Premiera: Komuna//Warszawa, 1 września 2018
taniecPOLSKA.pl