Z trudem powstrzymuję się przed wycieczką ku symulakrom i symulacjom Baudrillarda. Ale ten czas pandemii i jej przypuszczalnych skutków, dopisuje niejako kolejny rozdział książki o rzeczywistości, która nie istnieje. O zastępowaniu realnego hiperrzeczywistym znakiem. Wydawało się, że You Can Dance zaorał definitywnie rozumienie tańca/ruchu, zamieniając go w siekankę montażową z 30 kamer i przekonując ludzkość, że tylko tak można tańczyć (siekanego) i tylko oczami 30 kamer go oglądać. Okazuje się jednak, że erozja i pustynnienie postępuje bez końca. Zaraza zaprasza nas do nowych piekieł – uczestniczymy w testowaniu produktu taneczno-podobnego, realizowanego na dwóch metrach kwadratowych podłogi z tancerzem/tancerką komunikującym się z zieloną diodą kamery smartfona. I cała ta twórczość pokojowo-kuchenna, z chwilą wysyłania, wytransferowania w sieć zamienia się w kolejne bajty nieogarnionego archiwum.

Wersja do druku

Udostępnij

Z całą pewnością mógłby to napisać Stanisław Lem. W sumie nie ma takiego scenariusza fikcyjnych zdarzeń ziszczających się prędzej czy później, który Lemowi nie przyszedłby do głowy. Pesymiści mają to do siebie, że trudno im powiedzieć: będzie dobrze! Załóżmy zatem, że Stanisław Wielki wystukał na swojej maszynie do pisania, marki Underwood, poniższą historię.

Grupa astronautów, która wyruszyła w kosmos, by dotrzeć do planety X, wpada niespodziewanie w fałdę czasową i nie może się z niej wydostać przez parę setek lat. Astronautom oczywiście wydaje się, że zawirowanie czasowe trwa ledwie chwilę, ale na tym polega żart życia, że to, co trwa chwilę, wydaje się wieczne, i na odwrót. W każdym razie, jak już im ta fałda czasowa odpuszcza, a czas płynie normalnym rytmem tykających sekund, to odechciewa się im lecieć na planetę X, zwłaszcza że dźwiekowo-świetlnego kontaktu z Ziemią nawiązać na powrót nie mogą. Biorą stery w ręce i wracają. I jakże są hałaśliwie zdziwieni, kiedy wchodzą w resztki ziemskiej atmosfery i konstatują, że na Ziemi nie ma niczego. Dosłownie niczego. Jedynie pokryte pyłem skały i resztki betonu. Cóż się stało, cóż się stało?! Przemierzają Ziemię z lewa na prawo, z prawa na lewo i w poprzek, i nic, ani jednej podartej gazety, ani optonów, ani ektonów, ani nawet resztek murali na betonie. Cóż się stało, cóż się stało?! Bez mała rok szukają odpowiedzi na pytanie: czy człowiek sobie ten Armagedon zgotował, czy też natura powiedziała „Adieu!”? I kiedy już porzucają wszelką nadzieję, że czegoś się dowiedzą, w najbardziej zapodzianym miejscu na Ziemi wiatr rozwiewa pył i oczom astronautów ukazuje się betonowy bunkier z ledwie widocznym napisem: Archiwum. Nie zważając na niebezpieczeństwo, wbiegają do środka i znajdują jedną jedyną, świetliście mieniącą się, małą krzemową kostkę. Ledwo wychodzą, a bunkier Archiwum rozsypuje się tak jak wszystko wokoło, w globalne nic.

Ale już pędzą do kosmicznego promu, już podłączają kostkę do swoich sczytywaczy, już wiedzą, że mają w rękach miliardy terabajtów danych, już witają się z gąską, już podłączają swoje mózgi do VR-owych hełmów, już korową i podkorową autostradą wnika do ich mózgów cały bank danych pod nazwą…: Taniec tu i na Ziemi do 2020 roku.

Ściągają VR-owe hełmy. Patrzą po sobie. Minutę zajmuje im szczegółowe przeskanowanie krzemowej kostki. Nie znajdują innego zbioru. Bez pośpiechu, a nawet z pewnym smutkiem, wkładają hełmy na głowę i absorbują wizualne treści. Jeden z astronautów, co jakiś czas wykrzykuje: „Fiu, fiu!”, astronautka mruczy: „hmm…”, kolejny zaś, badacz i kognitywista międzygalaktyczny, zrzędliwie powtarza: „Jak dżdżownice, jak dżdżownice”.

I kiedy już minął czas na cały transfer w przestrzeń korową i podkorową, a wiadomo, że zajmuje to tyle, co wykonanie kilku demi plié i grand plié w tempie adagio, nasi astronauci odpinają się od czytników, unoszą ramiona w geście, który można odczytać jako frazę: „No cóż, nic tu po nas”, włączają silniki neutrinowe i wyruszają w podróż ku planecie X.

Proszę się na mnie nie zżymać i założyć, że mam odrobinę dobrej woli. Jeśli Stanisław Lem widział rzeczy szaro, a nawet czarno, to li tylko z tego powodu pisał swoje ponure „Edeny”, że mu na ratowaniu kolorów bardzo zależało. Ostatecznie, ironia zawarta w tej bajce kosmikomicznej wycelowana jest we mnie. Bo co ja innego robię ostatnio, jak nie to właśnie, że absorbuję wirtualne kolekcje? Czy nie dokładam do ogólnego galimatiasu własnych dokumentacji? Czy potrafię oprzeć się przymusowi wrzucania do sieci kolejnych smartfonowych kreacji ruchowych? Nie, nie potrafię. I jest mi wstyd. I to w dwójnasób wstyd, gdyż u zarania mojej, zakażonej dadaizmem drogi przetwórczej, w moim credo, w mojej mantrze, powtarzałem: „Nie było, Nie będzie, czyli Nie ma”, co znaczyło, że jeśli się coś stwarza, to najlepiej, żeby się to z żadnym archiwum nie linkowało, żeby ‚stworzenie” przynależne było jedynie tej chwili diabelskiej, kiedy widz, w czasie rytuału scenicznego patrzy i wchłania, i że nic innego nie jest w stanie zastąpić tej wyreżyserowanej komunii międzyludzkiej, zwłaszcza tej celebrowanej ruchem ciała w przestrzeni teatru. I ostatecznie, niech będzie: „Nie będzie”, czyli żeby po stwarzaniu ślad nie pozostał. Bo jeśli zostanie ślad, to ten ślad, jak upiór z Mickiewiczowskich Dziadów, krążyć nie przestając, spokoju nie zazna, a Guślarz znowu będzie musiał te swoje „A kysz! A kysz!” recytować.

Z trudem powstrzymuję się przed wycieczką ku symulakrom i symulacjom Baudrillarda. Ale ten czas pandemii i jej przypuszczalnych skutków, dopisuje niejako kolejny rozdział książki o rzeczywistości, która nie istnieje. O zastępowaniu realnego hiperrzeczywistym znakiem. Wydawało się, że You Can Dance zaorał definitywnie rozumienie tańca/ruchu, zamieniając go w siekankę montażową z 30 kamer i przekonując ludzkość, że tylko tak można tańczyć (siekanego) i tylko oczami 30 kamer go oglądać. Okazuje się jednak, że erozja i pustynnienie postępuje bez końca. Zaraza zaprasza nas do nowych piekieł – uczestniczymy w testowaniu produktu taneczno-podobnego, realizowanego na dwóch metrach kwadratowych podłogi z tancerzem/tancerką komunikującym się z zieloną diodą kamery smartfona. I cała ta twórczość pokojowo-kuchenna, z chwilą wysyłania, wytransferowania w sieć zamienia się w kolejne bajty nieogarnionego archiwum.

W Zgiełku czasu, powieści Juliana Barnesa, śledzimy losy Dmitrija Szostakowicza. Raz jest hołubiony przez radzieckich komisarzy, to znów wisi nad nim stalinowski topór. Gdy władza pokłada nadzieję, że będzie on, Szostakowicz, radzieckim Beethovenem, jego utwory wykonywane są nawet w najdalszym zakątku Związku Radzieckiego. Jeśli, z dnia na dzień, Stalin posądza go o lewacko-dekadenckie skrzywienie, to jego kompozycje lądują na czarnej liście, nikt nie waży się ich wykonywać, a Szostakowicz drży o swoje życie. W tych najcięższych czasach dostaje rady od przychylnych mu ludzi: „Pisz do szuflady, muzyka jest wieczna”. Szostakowicz odpowiada: „Muzyka jest po to, by jej słuchano – w czasach, w których powstaje. Muzyka nie jest jak chińskie jajo: nie staje się lepsza od tego, że latami leży w ziemi.”

Taniec nie staje się lepszy od tego, że wisi w sieci. Taniec jest po to, by być widziany ciałem – w chwili, kiedy powstaje, w obecności współ-tańczącego lub współ-obecnego. Jeśli zawierzymy kulturze on-line, wylądujemy w archiwum. Grając w grę pod nazwą: „kultura on-line” – dotrwamy do lepszych czasów. Być może.

Copyright taniecPOLSKA.pl (miniaturka)

Wydawca

taniecPOLSKA.pl

powiązane

Bibliografia

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb.

Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.

Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej.

Close