Daleko od domu, rodziny, przyjaciół, wszystkiego, co znajome i zrozumiałe, w wieku dwudziestu kilku lat rozpoczęłam, wraz z innymi tancerzami z całej Europy, nowy etap rozwoju zawodowego za granicą. (…) W pierwszym tygodniu pracy w Londynie usłyszeliśmy od naszego szefa: „Jesteście inteligentnymi ludźmi. Korzystajcie z tego”. Nauczyliśmy się być samowystarczalni, być własnymi managerami, sami rozwiązywać konflikty, negocjować i dochodzić do konsensusu między sobą, dbać o dobrą atmosferę w grupie, z każdym się dogadywać i z każdym współpracować, z pełnym szacunkiem i koleżeństwem.

Wersja do druku

Udostępnij

Daleko od domu, rodziny, przyjaciół, wszystkiego, co znajome i zrozumiałe, w wieku dwudziestu kilku lat rozpoczęłam, wraz z innymi tancerzami z całej Europy, nowy etap rozwoju zawodowego za granicą. Wszelkie luksusy, do których przywykłam w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej w Warszawie nagle wydawały się jak z innej rzeczywistości. Własna garderoba, dzielona tylko z kilkoma koleżankami, sofa, szafa, gdzie można było zostawić wszystkie ciuchy, pointy, baletki, własna toaletka z podświetlanym lustrem i prysznic w garderobie zamieniłam na taką czy inną szatnię, a czasem też na przebieranie się w studio. Ale za to w Sadler’s Wells i Royal Opera House.

W Warszawie podczas spektakli towarzyszyła nam pani garderobiana, która dbała o przygotowanie wszystkich elementów kostiumu, zapinała haftki, przytrzymywała warstwy halek i spódnic. Miałyśmy też zapewnioną profesjonalną pomoc fryzjerki i charakteryzatorki, kostiumy wisiały pięknie wyprasowane na wieszaku, a peruki na blatach konsolek. Zamieniłam to na metody typu „zrób to sam”, czyli wypierz kostium ręcznie od razu, jak dojedziesz z lotniska do domu, żeby wysechł na następny dzień i na kolejny wyjazd. Nie było tzw. „przydziału”, sami kupowaliśmy przybory czy produkty do makijażu,  malowaliśmy się i czesaliśmy, proponowaliśmy też fryzury do różnych spektakli.

Komfort prób w przestronnych salach baletowych TWON, wielkością przypominających główną scenę na pierwszym piętrze, zamieniłam na takie warunki, jakie akurat panowały w teatrze, w którym graliśmy. Największe sceny świata, legendarne studia, siedziby najlepszych zespołów, lekcje gościnne z Royal Opera House, San Francisco Ballet, próby w siedzibie zespołu Cunninghama, najpiękniejsze przeszklone sale i luksusowe garderoby… Ale bywało też odwrotnie.

Czasami zdarzały się sytuacje komiczne. Kiedyś we Francji, chyba z powodu zalania głównego studia, choć nie pamiętam dokładnie, mieliśmy lekcję baletu w salce tak małej, że trzy osoby ćwiczyły na korytarzu przy poręczy schodów, a my w trójkę na półtorametrowym parapecie. Nie mogliśmy wytrzymać ze śmiechu robiąc port de bras w przód, gdyż musieliśmy wymijać tylne części ciała kolegów.

Na początku codzienne podróże po Londynie wszelkimi możliwymi środkami transportu były dla mnie wyzwaniem, ale z czasem, jak większość londyńczyków, nauczyłam się wykorzystywać te podróże na tak zwane „ogarnianie w międzyczasie”. Wtedy jeszcze nasz zespół nie miał siedziby, często co tydzień pracowaliśmy w innym wynajmowanym studio, a czasem zmienialiśmy miejsce prób nawet kilka razy w ciągu tygodnia. Woziliśmy ze sobą te wszystkie bambetle, akcesoria tancerza, maty, rollery, koszulki na zmianę, piłki do pilatesu, lunche, butelki z wodą, ciężarki i inne. To była nasza nowa rzeczywistość, w której trzeba było się odnaleźć i o niej zapomnieć zanim dotarliśmy do studia, gdzie jedyną rzeczą, na której mieliśmy się skupić, był taniec.

Rozpoczęcie pracy na Zachodzie to był taki mój własny bootcamp. Po raz pierwszy pracowałam w systemie pracy ośmiogodzinnej, w systemie wielokrotnych powtórzeń i wykorzystywania każdej chwili w studio. Najbardziej pamiętam to, że przez kilka miesięcy codziennie bolały mnie mięśnie. Teraz już wiem, że to nie były zakwasy tylko „przepoczwarzanie się” mojego organizmu, jak w filmie fantasy Transformers, tylko że powoli i mozolnie. Wzmacnianie mięśni, wchodzenie na wyższy pułap wytrzymałości fizycznej i odkrywanie nowych jakości ruchu. Okazało się, że solidna technika nie jest satysfakcjonująca dla pedagogów. Jest tylko takim szkieletem, na który dopiero zaczyna się nakładać warstwy tynku, a potem kolejne kolory farb. Kolejny pirouette, wyższe passe, głębsze zejście w plié, bardziej skrzyżowane croisée, pełniejsze port de bras, wyższy skok, zawieszony grand pirouette… nie było końca szlifowaniu tanecznego warsztatu…

Sami byliśmy odpowiedzialni za zapamiętywanie ogromu materiału choreograficznego, który powstawał z naszym udziałem w trakcie prób i z każdym kolejnym dniem było go coraz więcej. Nie było czasu na powtórki, robiliśmy je we własnym zakresie. Ważne było to, abyśmy byli gotowi na następną próbę i w każdej chwili podczas kilkutygodniowego procesu kreacji mogli pokazać materiał choreograficzny, nawet jeśli powstał on dwa tygodnie wcześniej. Pracowaliśmy 8 godzin dziennie z przerwą na lunch, siedzenie w studio pod drążkiem było nie do pomyślenia, zresztą nikt z nas nie miał czasu siedzieć: albo samodzielnie pracowaliśmy nad własnym materiałem lub z kolegami nad partnerowaniem, albo robiliśmy nieskończone ilości brzuszków, pompek i planków, żeby być silniejszym i nie pozwolić sobie na kontuzję.

Otrzymywaliśmy tygodniowy plan pracy, zawierający informacje o tym, gdzie mamy być, kiedy, o której godzinie, na którym lotnisku, na którym terminalu, w którym teatrze lub w którym studio, kto poprowadzi lekcję i do jakiego spektaklu odbędzie się próba. Najpierw właściwa rozgrzewka, ćwiczenia pilates zalecane nam indywidualnie co kilka miesięcy w celu zapobiegania kontuzjom, potem lekcja techniki z pedagogami gościnnymi i wreszcie próby oraz praca kreatywna.

Wszyscy przeprowadziliśmy się do Londynu z innych krajów, aby pracować z Waynem McGregorem, aby pod jego okiem się rozwijać, poznać inny rodzaj pracy, stworzyć razem zespół, stworzyć wspólnie spektakl, zatańczyć premierę w Sadler’s Wells i ruszyć w trasę. Bilety na nasze spektakle były wyprzedane na całym świecie, a londyńskie lotniska znaliśmy jak własną kieszeń. Kontrakty mieliśmy freelancerskie, wakacje i każdy tydzień, w którym nie pracowaliśmy, były bezpłatne. Finanse musieliśmy planować długofalowo, organizować sobie dodatkową pracę, projekty, warsztaty czy cokolwiek innego.

W pierwszym tygodniu pracy w Londynie usłyszeliśmy od naszego szefa: „Jesteście inteligentnymi ludźmi. Korzystajcie z tego”. Nauczyliśmy się być samowystarczalni, być własnymi managerami, sami rozwiązywać konflikty, negocjować i dochodzić do konsensusu między sobą, dbać o dobrą atmosferę w grupie, z każdym się dogadywać i z każdym współpracować z pełnym szacunkiem i koleżeństwem. Żadna drama, plotki ani „diwowanie” nie były dopuszczalne. Czasem oczekiwano od nas (tancerzy), abyśmy przedstawili propozycję rozwiązania jakiejś sytuacji, z której nie byliśmy zadowoleni. Nauczyłam się, że wcale nie jest tak łatwo znaleźć rozwiązanie, kiedy jest się świadomym wszystkich aspektów sytuacji.

To najcenniejsze doświadczenie życiowe, prawdziwa dorosłość, kiedy samostanowienie, wolność wyboru, świadomość podejmowania decyzji stają się równoznaczne z odpowiedzialnością. Właśnie tam, daleko od domu, nauczyłam się etyki pracy i odpowiedzialności w zupełnie innym rozumieniu tego słowa.

Na zdjęciu: Jerwood Space, London 2010. W trakcie kreacji. Fot. Ravi Deepres.

Na zdjęciu: Studio Esplanade z widokiem na Marina Bay Sands. da:ns festival, Singapur 2014. Fot. archiwum prywatne

Wydawca

taniecPOLSKA.pl

powiązane

Ludzie

Teksty

Bibliografia

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb.

Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.

Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej.

Close