9-letnia Anna Nowak chciała podróżować. Poszła na egzamin wstępny do szkoły baletowej, aby towarzyszyć swojej najbliższej przyjaciółce, trzymać ją za rękę i dodać otuchy. Egzamin zdała, zupełnie go nie pamięta, była zaprzątnięta innymi sprawami, bardziej zasługującymi na uwagę w życiu małej dziewczynki.

Wersja do druku

Udostępnij

Nie zakochała się w szkole baletowej, wróciła do swojej dawnej klasy, do innych pasji, nie oglądając się za siebie. Kilka miesięcy później, już pod koniec pierwszego semestru szkolnego, mała Ania usłyszała słowa, które zmieniły jej życie na zawsze: „Przyjdź do szkoły baletowej, jak dostaniesz angaż w dobrym zespole baletowym, to będziesz występować na tournée i podróżować po całym świecie”. Kilkanaście lat później, gasząc papierosa w chyboczącej się, metalowej popielnicy, stojącej w palarni na czwartym piętrze Teatru Wielkiego Opery Narodowej, nagle zreflektowałam się, że przez pięć lat mojej pracy zawodowej jedyne tournée, na jakim byłam, miało miejsce w Rzeszowie. A jedyne, co z tego Rzeszowa pamiętam, to Pomnik Czynu Rewolucyjnego, który ma również alternatywną nazwę i który myślę, że może konkurować z fontanną na pl. Dąbrowskiego w Łodzi w kategorii najbardziej „udanych” projektów zagospodarowania przestrzeni publicznej.

2009 Heathrow Airport. Pierwszy lot międzykontynentalny, trzypoziomowy airbus grzeje silniki. Zastanawiam się, jak to będzie lecieć nad oceanem przez siedem godzin, jakie to uczucie być w samolocie przez dwanaście godzin bez przerwy. Patrzę na miniokienka zanikające w okazałej bryle jednego z największych samolotów pasażerskich na świecie. Wayne obserwuje mnie rozbawiony, jak w ekscytacji sprawdzam różne informacje o samolocie, wyszukuję ciekawostki i przebieram nogami, aby doświadczyć tej nieznanej przygody pierwszy raz w życiu. Maszeruję rękawem łączącym halę odlotów z wejściem na pokład, jak po czerwonym dywanie – to moja premiera.

2013 Heathrow Airport. Idealnie oszacowany czas przyjazdu metra Piccadilly line, strategia wsiadania do wagonu, który jest najbliżej wyjścia z peronu i prowadzi wprost do wąskiego hallu z ruchomymi schodami, pnącymi się w górę przez cztery kondygnacje. Specjalnie jest to tak zaprojektowane, aby nie tworzyć korków przy obrotowym wejściu na terminal. Ale stali bywalcy wiedzą, że kawałek dalej jest winda, taka trochę ukryta, która jedzie dwa razy szybciej niż schody i ma wyjście prosto na miejsce z tablicą informacyjną, z której, nie zatrzymując się, czytam, gdzie mam się udać do strefy odprawy bagażu. Idąc z tańczącą z gracją walizką na czterech kółkach w lewej ręce, torbą podręczną na prawym ramieniu i telefonem w prawej dłoni, w idealnej synergii z moim bagażem, nie tracę czasu, odpisuję w międzyczasie na maile. Docierając do strefy odprawy bagażowej, oszacowuję czas stania w poszczególnej kolejce nie na podstawie długości kolejki lub liczby osób, o nie, to jest złudny trop. Patrzę na liczbę rodzin z małymi dziećmi i wózkami, patrzę na podróżnych stojących z niewymiarowym bagażem i kilkuosobowe grupy, które pewnie będą chciały dostać miejsca obok siebie, a to zajmuje czas. Wybieram kolejkę, staję. Walizkę przesuwam do przodu nogą, z torby na ramieniu wyjmuję akademicki podręcznik do International Development, ołówek mam w małej kieszonce. Długość czekania szacuję na 17 minut, zdążę przerobić pół rozdziału i zaznaczyć na marginesie akapity potrzebne mi do eseju. Oddaję bagaż, ruszam do odprawy pasażerskiej. Decyzję o tym, do której kolejki się ustawić, podejmuję według innego klucza: tutaj liczą się pasażerowie z niewymiarowym bagażem podręcznym oraz ci, którzy mają na sobie kurtki, paski, szale, kapelusze, bransoletki i pierścionki, a na samym końcu ta grupa niepozorna – z jedną, małą, niewinną walizeczką, domkniętą bez wysiłku, zazwyczaj z taką sztywną ramą. Z satysfakcją kładą ją na taśmę, po czym okazuje się, że trzeba wszystko otwierać, bo w środku jest laptop, tablet, zawinięty w koszulkę, żeby się nie porysował, zawieruszony krem do rąk o pojemności przekraczającej tę dozwoloną o jedyne 10 ml, więc dlaczego miałby to być problem. Przechodzę na drugą stronę, sprawdzam numer bramki, wyszukuję najbliższy juice bar, kupuję wege sushi i wyciągam laptopa, by pisać esej na zaliczenie na studiach. Zaczyna się wejście na pokład samolotu, wszyscy już stoją w kolejce, tylko nasz zespół siedzi spokojnie na miejscach, kończąc wszelkie sprawy, które można załatwić online: zrobić przelew, uregulować opłaty za mieszkanie, zadzwonić do sąsiada, by go powiadomić, że znowu jadę na tournée, i poprosić, żeby podlał kwiatki, złożyć życzenia urodzinowe babci, bo zanim wylądujemy, w Europie będzie już następny dzień. W międzyczasie potwierdzamy przygotowany przez nas wcześniej plan warsztatów, które będziemy prowadzić, sprawdzamy ostateczną liczbę uczestników oraz upewniamy się, czy nie przyszedł mail z informacją o zmianach planu, żeby czegoś nie przeoczyć. Zakładam podkolanówki specjalnie tak zaprojektowane, aby nogi nie puchły podczas długiego lotu. Ostatnie wezwanie na pokład samolotu. Dobra, idę, już nie powinno być kolejki w rękawie, już ludzie w środku powkładali bagaże podręczne na półki, można wsiadać.

Pracując jako tancerka Company Wayne McGregor, przebywałam na tournée non stop od 2008 do 2016 roku. Znałam menu w kilkunastu liniach lotniczych na pamięć. Znałam najszybsze korytarze i przejścia na kilkunastu głównych lotniskach w Unii Europejskiej. Wiedziałam, że lądując w Australii, należy sprawdzić, czy w plecaku nie zawieruszyła się jakaś pomarańcza lub jabłko oraz ile dolarów kosztuje takie niedopatrzenie. Wiedziałam, że w Kanadzie sprawdzają Polaków bardziej szczegółowo niż obywateli innych krajów oraz, że mój przyjaciel z Wietnamu będzie długo sprawdzany przez służby imigracyjne, więc koniecznie muszę mu kupić wodę i kanapkę, bo jak wyjdzie po dwóch godzinach, to będzie spragniony i głodny. Jedyne, czego nigdy się nie nauczyłam i zawsze, ale to zawsze, ponosiłam porażkę to ostateczny test, czyli kontrola odcisków palców. Ale jak to zrobić, żeby nie pociły się dłonie, kiedy strażnik na ziemi amerykańskiej, zanim wpuści mnie do kraju, sprawdza moje linie papilarne i mówi: „Please make sure your hands are not sweaty” (Proszę się upewnić, że nie pocą się pani dłonie). Niezmiennym wynikiem tej procedury był „błąd odczytu”.

Po jakimś czasie w zespole rozpoczęła się moda na minimalizm bagażowy. Ale uwaga, minimalizm bagażowy nie polega na tym, aby wziąć mało rzeczy – to byłoby zbyt proste. Chodzi o to, aby spakować wszystkie rzeczy, które dają nam jakieś poczucie normalności i komfortu, w taki sposób, aby zmieściły się w jak najmniejszym bagażu podręcznym. Żeby na siedem dni spakować się w mały bagaż podręczny, ale zmieścić cały sprzęt: roller, matę do jogi, gumę do stretchingu, odżywki białkowe, blender ręczny, elektrolity, maści chłodzące, maści rozgrzewające, witaminy, magnez, pojemniki na jedzenie – żeby móc zabrać kolację na wynos, jeśli już nic nie będzie otwarte po spektaklu – sól (tak, sól), dużo ekologicznych orzeszków solonych, ulubioną herbatę, ciepłe bambosze teatralne, dresy, kamizelki, szaliki – gdyby klimatyzacja w teatrze okazała się nie do zniesienie – czy widelec campingowy – bo nie wiadomo, czy będzie bufet w teatrze albo chociaż kawiarnia w okolicy, nie wiadomo, czy będzie przerwa, bo plan planem, ale jak nie skończymy ustawienia świateł, to nie będzie czasu zjeść, a człowiek przezorny jest przygotowany na wszystko, może np. pomidora ze sklepu z własną solą zjeść osobistym widelcem. Potem wystarczyło wysiąść z samolotu, przypomnieć sobie w jakim kraju wylądowaliśmy, dotrzeć do hotelu, zjeść razem kolacje, pośmiać się, paść do łóżka i następnego dnia być na 9.00 w teatrze, aby rozpocząć dzień pracy i dotrwać do spektaklu o godz. 20.00. Takie było nasze życie na tournée.

Byłam na wszystkich kontynentach, oprócz biegunów. Piłam szampana z księżniczką Karoliną z Monaco i myłam scenę w Teatrze Michałowskim w Moskwie, bo osoby sprzątające siedziały w kanciapie i uważały, że jest czysto. Tańczyłam w Kennedy Centre i Theatre de Chaillot, w Het Nationale Theater i przemykałam podziemnymi tunelami Montrealu, aby dotrzeć przy 25 stopniach mrozu do teatru, gdzie do dziś odbywa się jeden z najważniejszych festiwali na świecie. Rozgrzewałam się na sali z Sylvie Guillem, tańczyłyśmy podczas tej samej gali. Jadłam kolację z Mariną Abramović po spektaklu w Nowym Jorku, jak również chiński ryż z budki na wynos na spółę z moim bezdomnym towarzyszem, który „rezydował” w kartonie przy hotelu na Michigan Avenue w Chicago. To jedno zdanie o podróżowaniu, które zaważyło na mojej przyszłości, wypowiedziała droga memu sercu Maria Bilska, wtedy dyrektor artystyczna łódzkiej szkoły baletowej. Miała rację. I bardzo jej jestem za to wdzięczna.

Wydawca

taniecPOLSKA.pl

powiązane

Ludzie

Teksty

Bibliografia

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb.

Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.

Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej.

Close