
Ewa Głowacka. Fot. Leon Myszkowski – z archiwum Teatru Wielkiego w Warszawie
W przypadku takich artystek jak Ewa Głowacka utarte określenie „prawdziwa dama polskiego baletu” przestaje być formułką, nabierając głębokiego sensu. Dla mnie jako widza, a potem krytyka baletowego była uosobieniem baletu, połączeniem kruchości i ulotności z imponującym, ale nie onieśmielającym majestatem. Księżniczka przemieniona w łabędzia i Królowa jednocześnie. Prywatnie ciepła i subtelna, ale życiowa, w wywiadzie udzielonym raczkującemu „Twojemu Stylowi” w latach 90. opowiadała, jak w przerwie prób biega do domu ugotować zupę mężowi i synowi.
Gdy zaczęłam jeszcze jako dziecko, ale już świadomie oglądać przedstawienia baletowe w warszawskim Teatrze Wielkim, Ewa Głowacka była gwiazdą. Choć nie otrzymała nigdy tytułu primabaleriny, to za taką była uważana. Tańczyła największe i najważniejsze role z wielkiego repertuaru klasycznego, wcielając się w bohaterki eteryczne, zwiewne, jak Giselle, która po śmierci wraca jako smutny duch narzeczonej, jak Wróżka Bzu, jak Sylfida – duszek leśny, wprawdzie roztańczony, ale też tchnący nutką melancholii i wreszcie jako Odetta – zaklęta w ptaka księżniczka w najsłynniejszym balecie klasycznym Jeziorze łabędzim. Tak, to była gwiazda – w czasach, gdy telewizja nadawała tylko dwa programy, a dzienniki i tygodniki obszernie informowały o postaciach z kręgu kultury wysokiej, wiedziałam, że Głowacka to jest „ktoś”, artystka przez wielkie A, wykonawczyni, na którą „się chodzi”, której występ dodaje splendoru spektaklowi. Z najwcześniejszych lat dziecięcych zapamiętałam jej Wróżkę Bzu w Śpiącej królewnie – zapomniałam o tytułowej bohaterce, nie pamiętałam księcia, tylko ją.
Zadebiutowała na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie jeszcze jako uczennica Państwowej Szkoły Baletowej w Warszawie w roli tytułowej w spektaklu Romeo i Julia Bernadetty Matuszczak w inscenizacji Adama Hanuszkiewicza. Po otrzymaniu dyplomu w 1972 roku została zaangażowana do zespołu baletowego Teatru Wielkiego. W roku 1974 została solistką i po raz pierwszy zatańczyła patię Odetty-Odylii w Jeziorze łabędzim. Od 1977 roku była pierwszą solistką Teatru Wielkiego, później Opery Narodowej. W 1978 roku odbyła studia w American Ballet Theatre i School of American Ballet.
Nie widziałam jej jako Julii ani jako Giselle, Aurory czy Bardzo Śpiącej królewny. Nie było mi dane oglądać ponoć głęboko poruszającej kreacji Ewy Głowackiej w balecie Stanisław i Anna Oświęcimowie czy baletach abstrakcyjnych Balanchine’a i Lifara. Ale na siatkówce oka wyryła mi się jej subtelna sylwetka Odetty drżąca ze strachu podczas pierwszego spotkania z księciem Zygfrydem. Przysięgam, że nawet z drugiego balkonu widowni widać było jej ogromne, jakby zawsze lekko zdziwione oczy. Zapadła mi w pamięć jako nostalgiczna Sylfida w Balu kadetów Lichine’a, ale i dama – Pani T. w Grach Emila Wesołowskiego, czy elegancka i czarująca Delfina Potocka w Muzach Chopina Waldemara Wołka-Karaczewskiego. Była wspomnianą Wróżką Bzu i Królową Śniegu w Dziadku do orzechów w choreografii Andrzeja Glegolskiego, ale i dramatyczną Matką w Trzeciej symfonii (Symfonii pieśni żałosnych) w choreografii poczatkującego wówczas Krzysztofa Pastora. Jeszcze do niedawna, bo do 2016 roku, pojawiała się na scenie Opery Narodowej w przedstawieniach w tzw. rolach chodzonych, ale cóż to były za role! Rozpacz pani Capuletti, matki Julii nad ciałem Tybalta w Romeo i Julii Wesołowskiego to była wielka scena dramatyczna na miarę największych tragiczek światowego teatru, a z kolei Królowa w Śpiącej królewnie tchnęła bardziej ciepłem dobrotliwej matki niż królewskim dostojeństwem – a jednak ten gest, ta elegancja – były nie do podrobienia. Jednocześnie dzieliła się swym ogromnym doświadczeniem i miłością do baletu klasycznego jako pedagog tańca klasycznego (repertuar i interpretacja), konsultant z zakresu repertuaru klasycznego w szkołach i teatrach muzycznych, oraz podczas festiwali i warsztatów tanecznych. Uczyła tego, co ulotne: wyrazu artystycznego w klasycznych partiach kobiecych, dawnego stylu i subtelności niuansów wykonawczych. Wiedziała, co i jak zrobić, aby spódniczka Giselle fruwała jak chmurka i dodawała tancerce eteryczności, jak przechylić głowę, aby Odetta ze smutnej stała się zaniepokojona albo zrezygnowana. W Operze Nova w Bydgoszczy pracowała nad Śpiącą królewną, w Operze Wrocławskiej z wielkim sukcesem wystawiła Giselle, w duecie z koleżanką ze sceny i przyjaciółką w życiu Zofią Rudnicką.
Powinnam napisać, że była laureatką licznych konkursów i że otrzymała wiele odznaczeń, ale zapamiętam Ewę Głowacką z rozmów w podróży autokarem lub pociągiem, gdy gawędziłyśmy o zajęciach domowych, gotowaniu i o tym, że w zimie warto jeść głównie kiszonki, najlepiej własnoręcznie przygotowane.
taniecPOLSKA.pl