
Na zdjęciu: Anna Nowak. Fot. Archiwum prywatne
Po wielu latach na emigracji z czystym sumieniem przyznaję rację powszechnemu przekonaniu: tym, co tak naprawdę oddziela Wielką Brytanię od Polski, czy Stany Zjednoczone od Malty, nie są morza, oceany czy szerokości geograficzne. Jest to po prostu mentalność.
Dawno, dawno temu, będąc uczennicą szkoły baletowej, dorastałam w przekonaniu, które łopatologicznie i na każdym kroku było wpajane nam – uczniom – przez naszych mentorów i nauczycieli, że najważniejsza jest POKORA. Dla mnie jako 16-letniej dziewczyny, ta POKORA była świętością, urosła do rangi wartości nadrzędnej, ważniejszej i zacniejszej od umiejętności, warsztatu, zaangażowania i innych cech tancerki/tancerza.
Będąc w ostatniej klasie szkoły baletowej otrzymałam angaż w balecie Teatru Wielkiego Opery Narodowej. Był to dla mnie jakiś niedościgniony, najlepszy z możliwych scenariusz i bardzo się denerwowałam przystąpieniem do pracy z tym świetnym zespołem.
W ramach wsparcia i dobrej rady, moja ówczesna pani profesor przeprowadzała ze mną rozmowy o tym, jak powinnam się zachowywać i jaka powinnam być, kiedy już rozpocznę pracę w TWON. Czytając to teraz, jako dorosła osoba, czuję złość. A więc jaka powinnam była wtedy być? POKORNA. Nie odzywać się niepytana. Ubierać się skromnie, a nie w te moje „kolorowe przebierańce” (byłam chyba hipiso-punkowa, sama nie wiem). Stać cicho z boku lub z tyłu, a najlepiej z boku i z tyłu jednocześnie. Nie wyróżniać się. Czekać aż ktoś mnie być może zauważy. Nie wypowiadać swojego zdania, „jak to mam w zwyczaju”.
Wewnętrznie byłam w totalnej niezgodzie ze sobą, ale że bardzo ceniłam i ufałam mojej pani profesor, nie kwestionowałam jej zdania. Schowałam wiec kolorowe szmaty do szafy, język wypowiadający swoje zdanie do kieszeni, poszłam kupić szarą bluzę oraz skromne spodnie i pojechałam do Warszawy.
Po sześciu sezonach w TWON wyjechałam z Polski. Na początku nietrafiony wybór zespołu w Hiszpanii, potem po różnych perypetiach trafiłam do Londynu, gdzie wreszcie znalazłam swoje miejsce. Obcięłam włosy do długości 2 centymetrów , ufarbowałam je na biało, założyłam męskie spodnie bojówki, a do nich pomarańczowe szpilki i odetchnęłam pełną piersią, gdyż po raz pierwszy czułam, że jestem w środowisku, w którym nikt nie kwestionuje mojego prawa do bycia sobą.
Emigracja mentalna trwała u mnie o wiele dłużej niż podróż samolotem z Warszawy do Londynu. Myślę, że jest to proces, który oglądam sobie jak w kinie, paradoksalnie zwłaszcza teraz, kiedy po wielu latach wróciłam do Polski.
W pierwszych dniach, tygodniach, miesiącach pracy z Waynem McGregorem usłyszałam stwierdzenia obrazoburcze, godzące haniebnie w tę błędnie rozumianą „pokorę”, które budziły moje podejrzenia:
„ Nic nie jest z Tobą nie tak.
„Nie musisz mi nic udowadniać, dałem Ci kontrakt, zasługujesz na to, aby tu być”.
„Jesteś świetną tancerką”.
„Nie przejmuj się tym, że jest ci trudno wykonywać kreatywne zadania choreograficzne – przecież robisz to pierwszy raz w życiu. Kreatywność jest jak mięsień, nie martw się, nauczysz się”.
Zastanawiałam się, dlaczego on to mówi do mnie? Może źle zrozumiałam po angielsku? Czy to jest sarkazm, czy on to mówi poważnie?
A po spektaklu usłyszałam: „Very good show!”
No i tutaj właśnie wrócimy z mentalnego „Zachodu” do tytułu dzisiejszego felietonu.
Jak byłam nauczona w Polsce odpowiadać na komentarz: „Gratuluję, świetny spektakl, bardzo dobrze zatańczyłaś!”? Oto tak: „ No mogło być lepiej… Jeszcze dużo muszę poprawić, dopracować… tego piruetu nie dokręciłam, tam wylądowałam ze skoku po muzyce, a tam mogłam lepiej wykręcić stopę….”.
Dobrze, zgadza się, to jest oczywista oczywistość, że zawsze może być lepiej, że proces pracy tancerzy jest niekończący się, że ten piruet rzeczywiście był niedokręcony… Ale dlaczego i po co w danej chwili odbierać sobie radość? Dlaczego nie pozwolić zaistnieć satysfakcji z wykonanej na scenie roli? Dlaczego zdroworozsądkowo nie podziękować sobie za to, że zrobiłam najlepiej jak mogłam? Gdybym w danej chwili mogła zrobić coś lepiej, to bym zrobiła! Na dzisiaj, na chwilę obecną – dziękuję za komplement. A jutro rano na sali baletowej wrócę do dalszej pracy, bez poczucia porażki.
Cykl tych felietonów miał opowiadać o funkcjonowaniu tancerzy i zespołów za granicą. Nie wyobrażam sobie nie poświęcić choć jednego z nich najważniejszej podroży jaką wykonałam – podróży mentalnej.
Wiele lat temu, podczas tournée z Company Wayne McGregor, po jednym ze spektakli skontaktowała się ze mną moja była nauczycielka ze szkoły baletowej, mówiąc, że akurat jest w mieście, w którym występujemy. Umówiłyśmy się na kawę i podczas spotkania z ust byłej pedagog usłyszałam:
„No masz szczęście, że tak ci się udała ta kariera”. Zagotowało się we mnie i niewiele myśląc wypaliłam: „Nie, proszę pani, samo się nie udało – to była moja ogromna praca, pokonywanie wielu przeszkód i codzienny, żmudny wysiłek, który przyniósł rezultaty”. Dopiero pod koniec mojej nieskromnej i niepokornej wypowiedzi spanikowałam na myśl, że powinnam ugryźć się w język i potwierdzić, że udało mi się, samo tak się jakoś udało. Ale było już za późno. Nastała niezręczna cisza, w której poczułyśmy się niewygodnie, bo przecież nie wypada cieszyć się własnym sukcesem. Wtedy jeszcze kwestionowałam tę moją reakcję. Ale teraz, po latach, cieszę się, że nie ocenzurowałam sama tego, co myślę, tylko po to, aby komuś było wygodniej. Trudno, niech myślą, że jestem nieskromna.
Prawdziwa pokora wyraża się zrozumieniem swojej roli w procesie tworzenia kreacji scenicznych. W stawianiu się codziennie w sali baletowej, pomimo świadomości własnych niedostatków, niedociągnięć i ograniczeń, by nie poddając się – pracować dalej. Wiedzieć, że nie jestem najlepsza/najlepszy i nigdy nie będę, bo zawsze będzie ktoś, kto robi coś lepiej i to jest ok! Jestem tu, gdzie jestem, robię swoją pracę najlepiej jak potrafię, codziennie podejmuję wyzwanie, aby się nie zadręczać własnymi niedoskonałościami, codziennie zaczynam pracę od początku. Dla mnie to jest właściwie rozumiana POKORA.
PS. Po wielu latach spotkaliśmy się z moim byłym szefem z TWON, Emilem Wesołowskim, w jury konkursu baletowego. Po kilku dniach wspólnych rozmów, powiedziałam: „Dyrektorze, właściwie to ja bym chciała się zwierzyć, powiedzieć panu to, czego nigdy nie mówiłam”.
Emil Wesołowski popatrzył na mnie i powiedział tylko: „ O, o… niedobrze… jakieś dawne żale będą”. Roześmiałam się w głos: „Nic bardziej mylnego. Był pan dobrym szefem, teraz dopiero to widzę. Może nie od razu dostrzegł pan we mnie tancerkę z potencjałem, w którą warto inwestować… Ale jakże miałby pan to zobaczyć, skoro ja sama siebie nie widziałam w taki sposób?”
Szefie, dedykuję ten mój kontrowersyjny felieton, za który pewnie dostanę po łapach, Panu. Teraz, jako kierownik baletu, tym bardziej apeluję do młodych tancerzy rozpoczynających karierę: Pozwólcie nam Was dostrzec! Ze zdrową pokorą codziennie zaczynajcie od początku i cieszcie się, że macie taki fajny zawód.
taniecPOLSKA.pl