Urodziłem się pierwszego dnia wiosny. Może właśnie dlatego szczególnie upodobałem sobie wszelkie wiosenne zwyczaje, obrzędy, tradycje dawne i nowsze. Marcowa równonoc i to, co dzieje się po niej, to w wielu kulturach świata bardzo ważny okres – czas zmian, odrodzenia, powstania nowego życia, wzmożonej aktywności. Zapraszam do krótkiej opowieści o tym, co działo i dzieje się w Warszawie od późnej zimy do wczesnego lata w środowisku tańca ludowego, tradycyjnego, scenicznego i użytkowego. Będzie to połączenie subiektywnych wizji rzeczywistości i szerszych kontekstów społeczno-kulturowych. Obrałem perspektywę warszawską nie tylko dlatego, że mieszkam w tym mieście od równo dwóch dekad, ale także z powodu obiektywnej wyjątkowości stołecznej wiosny właśnie.
Chyba nie ma na świecie takiego miasta, tak właśnie jak niepowtarzalne nigdzie indziej są warszawskie wiosenne zapachy, nastroje, uczucia i myśli. I dlatego nie mówcie nam o wiosnach paryskich czy wiedeńskich! Nam, którzy wiemy, czym jest, czym być potrafi warszawska wiosna[1].
Kilka tygodni temu, w jeden z lutowych czwartków, wybrałem się z tancerzami mojego zespołu Woda na Młyn do Muzeum Warszawy na wystawę Błysk, mat, kolor. Fotografia i Warszawa lat 90. Zdjęcia profesjonalnych fotografów, fotoreporterów i artystów, zestawione z fotografiami amatorskimi z prywatnych albumów rodzinnych, ukazywały dekadę transformacji i jej wpływ na miasto, codzienność i niecodzienność, sacrum i profanum. Z racji szukania inspiracji do nowego widowiska tanecznego opartego na dziedzictwie Warszawy, moją szczególną uwagę przykuł fotoreportaż o obchodach pierwszego dnia wiosny. Tłumy młodzieży bawiącej się w centrum stolicy, koncerty na Agrykoli, poprzebierani wagarowicze na Starówce, a nawet starcia z policją. Brakowało mi jedynie scen z topienia marzanny, choć w sumie takie tradycje zarezerwowane były w tamtych latach dla przedszkoli i szkół podstawowych. Dziś – nie tylko z powodów ekologicznych – nikt nie wrzuciłby płonącej kukły do rzeki. Można natomiast wybrać się na warsztaty tworzenia biodegradowalnej marzanny, która bez problemu rozłoży się na kompostniku lub spłonie w ognisku zrobionym w ogródku podczas wiosennych porządków. Tak oto tradycja zostaje uaktualniona do współczesności.
Oglądając zdjęcia z dnia wagarowicza, miałem przed oczami także obrazy z moich szkolnych obchodów przywitania wiosny. Kiedy w Warszawie odbywały się huczne imprezy, ja w Kolnie maszerowałem ze swoją klasą, oczywiście para za parą, nad małą rzeczkę za miastem, aby dokonać tam niekrwawej zbrodni na marzannie, zrobionej wspólnie z innymi uczniami na zajęciach techniki pod czujnym okiem wychowawczyni – „strażniczki tradycji”. To właśnie w podstawówce, podczas lekcji muzyki, nauczyłem się śląskiego trojaka i po raz pierwszy usłyszałem o istnieniu tańców ludowych. Niestety nie pamiętam, czy w przedszkolu śpiewałem i tańczyłem krakowiaczka, ale dam sobie rękę uciąć, że musiało tak być. Przecież każdy polski przedszkolak wie, „jaki znak Twój” oraz umie co najmniej jedną zwrotkę piosenki Krakowiaczek jeden – jak Polska długa i szeroka, od morza do Tatr. Ciekawe, czy wagarowicze z fotoreportażu tańczyli krakowiaka, trojaka albo poloneza – nawet dla żartów. Myślę, że wnikliwa analiza wizualnego materiału zastanego pomogłaby rozwikłać tę zagadkę. Bo tańczyć przecież musieli. Przywitanie wiosny bez tańca się nie liczy. Niech przykładem będą tu wschodniosłowiańskie korowody wiosenne, których ślady obecne są między innymi w folklorze Podlasia. To swego rodzaju zaklinanie przyrody i rzeczywistości, które ma położyć kres zimie, czasowi mroku, stagnacji, a także obudzić ziemię i ludzi z głębokiego snu.
Podczas zwiedzania wystawy pojęcia in situ (na miejscu, u źródła) oraz in crudo (w stanie pierwotnym) nabrały innego znaczenia i rozbudziły we mnie chęć zorganizowania w Warszawie wielkiego święta równonocy wiosennej z muzyką tradycyjną, z kapelami grającymi na żywo nad Wisłą, nie tylko dla wąskiego grona stałych bywalców popularnych od blisko dwóch dekad potańcówek, ale po prostu dla warszawiaków – tych z urodzenia i tych z wyboru. W sumie to nic oryginalnego. Przecież w ostatnich latach imprezy z wiejską muzyką na żywo wpisały się na stałe w kulturowy krajobraz wielu polskich miast i miasteczek. Jedna z takich potańcówek zorganizowana została w Państwowym Muzeum Etnograficznym w ramach festiwalu Nowe Epifanie. Do tańca zagrał zespół Hajda Banda / Гайда Банда, który zaprosił mnie do poprowadzenia animacji kilku podlaskich tańców z okolic Puszczy Białowieskiej. Założyłem więc bryczesy, koszulę ręcznie wyszywaną w niebiesko-czarne róże, krajkę kupioną pod Białymstokiem, wygodne buty taneczne i z lekką tremą udałem się do muzeum. Przybyły takie tłumy, że po pierwszym secie tanecznym wilgotność powietrza na sali wzrosła kilkakrotnie, a ja musiałem zdjąć moje oldschoolowe okulary z lat 90., bo nie miałem czasu, żeby co chwilę przecierać zaparowane szkiełka. Towarzystwo było mocno mieszane: miejscy tancerze tradycyjni – mistrzowie oberka w formie in crudo, członkowie stołecznych zespołów pieśni i tańca – preferujący sceniczne, rozbujałe formy tańca zwanego ludowym, miłośnicy festiwalu Nowe Epifanie zaciekawieni wydarzeniem oraz ludzie, którzy po prostu lubią tańczyć lub patrzeć, jak robią to inni. Od jakiegoś czasu ja również zamiast tańczyć, wolę oglądać zachowania ludzi tańczących, tworzących swego rodzaju efemeryczną wspólnotę parkietową. Napomknę tylko, że nie była to jedyna tradycyjna potańcówka w Warszawie tego deszczowego, zimowego wieczora. Konkurencja nie śpi, także w świecie tańca tradycyjnego / ludowego.
W trakcie przerwy dotarło do mnie, że na parkiecie mogły być osoby z tych zdjęć, które widziałem na wystawie, a z pewnością ich rówieśnicy. Dziś są to co najmniej 40-latkowie, którzy za młodu wagarowali pierwszego dnia wiosny. Jeśli mnie oczy nie myliły, to drugą liczną grupę stanowili ci, którzy w latach 90. spacerowali para za parą nad lokalne zbiorniki wodne, by pożegnać zimę utopieniem słomianej kukły. Dziś to osoby mające ponad trzydzieści lat, na początku swojej kariery zawodowej, szukające po pracy nieoczywistej i niszowej rozrywki. Na jednym parkiecie bawiło się pokolenie X i Y. Nie zabrakło też boomerów oraz kilku przedstawicieli pokolenia Z.
Ostatkowa potańcówka z polsko-białoruską grupą, wykonującą dawne tańce i pieśni z Podlasia, zachodniej Białorusi i Polesia, okazała się wydarzeniem zarówno międzypokoleniowym, jak i międzykulturowym. Międzykulturowość tego spotkania polegała nie tylko na repertuarze z pogranicza polsko-białoruskiego, ale także na tym, że w jednym miejscu zebrali się ludzie reprezentujący dwa główne współcześnie istniejące nurty folklorystyczne: sceniczny i użytkowy – w ich wszelakich odcieniach, przejawach i formach hybrydowych. Te w zasadzie dwa skrajne i pozornie wykluczające się podejścia są jak dwie osie w układzie współrzędnych, gdzie wykres funkcji przedstawia zależność wierności tradycji lub jej twórczej adaptacji od realnego związku z danym folklorem tanecznym lub muzycznym. W obrębie tych dwóch nurtów funkcjonują podtypy purystyczne i postępowe – zarówno w odsłonie sfolkloryzowanej, jak i folkowej. Puryści próbują zachować prawidła i wzorce folkloru, prezentując odkryte, zrekonstruowane, ożywione elementy tradycji w formie in crudo, wprowadzając je jednak we współczesne konteksty, takie jak scena, widowiska plenerowe czy przestrzenie sakralne. Postępowców interesuje zaś przekazywanie elementów tradycji w nowej stylistyce, zakładającej przetwarzanie pierwowzoru. Nurty te, w większym lub mniejszym stopniu, nieustannie na siebie wpływają, gdyż nie istnieją w próżni jako samodzielne rzeczywistości. Chcąc nie chcąc, dryfują we wszechotaczającej popkulturze, a jako żywe stany kultury są odzwierciedleniem ponowoczesności – dynamicznych zjawisk społeczno-kulturowych, w których obrębie i przestrzeniach wspólnych powstają nowe formy funkcjonowania niematerialnego dziedzictwa. Dotyczy to wszelkiego rodzaju grup artystycznych odnoszących się do folkloru: zespołów regionalnych, folklorystycznych, folkowych oraz inicjatyw pozascenicznych – niezależnie, czy prezentują w swojej działalności postawę purystyczną, czy postępową. Koegzystencja odmiennych nurtów folklorystycznych jest efektem dynamicznego rozwoju kultury społeczeństwa posttradycyjnego, globalnego, lecz skierowanego ku lokalności, opartego na odmiennych stylach życia.
Wróćmy jednak raz jeszcze do wspomnianych wcześniej 30- i 40-latków, którzy pojawili się na ostatkowej potańcówce w muzeum, a za młodu byli ewidentnie członkami studenckich zespołów pieśni i tańca. Tych twarzy się nie zapomina. Po ruchach ich poznacie! To obecnie głównie przedstawiciele pokolenia urodzonego w latach 80. i 90. XX wieku, które głośno wypowiada swoje zdanie, lubi wyzwania, odrzuca rutynę, odgórne regulacje i autorytety wynikające z formalnej władzy. Milenialsi autonomicznie tworzą swoją więź z dziedzictwem, folklorem, tradycją. Dryfują w płynnie nowoczesnej międzykulturowości, w której rządzi prawo dyfuzji, gdzie najciekawsze zjawiska powstają na pograniczach – poprzez starcia, przenikanie, kontrreakcję – gdzie rekonstrukcja współistnieje z dekonstrukcją i konstrukcją. Przecież tak właśnie wygląda wiosna: wraca to, co było, a nowe wynika ze starego, lecz zaczyna żyć swoim niezależnym życiem. Z poszanowania lub odrzucenia tego, co było, tworzą się nowe jakości oraz zjawiska artystyczne i społeczno-kulturowe.
W ostatnich latach przedstawiciele pokolenia Y odpowiedzialni są za pewnego rodzaju novum w miejskich środowiskach folklorystycznych. Wychowani na folkloryzmie, lecz konfrontowani ze współczesnymi przejawami funkcjonowania dziedzictwa tworzą niezależne grupy praktykujące taniec ludowy w różnym stopniu adaptacji scenicznej – od bliskiej formie in crudo po mocne stylizacje, gdzie tradycja flirtuje z popkulturą. Istotą tych zespołów jest tworzenie się od podstaw i bazowanie na byłych tancerzach z różnych studenckich zespołów pieśni i tańca, którzy jeszcze przed kilkoma laty patrzyli na siebie z wrogością lub co najmniej podejrzliwością, jak sportowcy z rywalizujących drużyn. Proces ten widać bardzo dobrze w Warszawie, gdzie w ciągu ostatnich 10 lat powstały co najmniej trzy grupy poststudenckie integrujące tancerzy nie tylko z różnych stołecznych zespołów, ale też mające w swoich szeregach osoby, które przeprowadziły się do Warszawy z powodów osobistych lub zawodowych i postanowiły wrócić do swojej pasji z czasów studiów – do pasji, która w wielu przypadkach zaczęła się jeszcze w szkole podstawowej, w dziecięcych zespołach ludowych w ich rodzinnych miejscowościach.
Każda społeczność – niezależnie od wielkości – tworzy swoje rytuały i zwyczaje, święta i ceremonie wynikające z jej potrzeb, wzmacniające tożsamość jednostkową oraz zbiorową, mające charakter świecki lub sakralny. Niektóre z nich układają się w swego rodzaju kalendarz obrzędowości dorocznej. I tak co roku od marca do czerwca polskie zespoły folklorystyczne różnego typu organizują koncerty wiosenne, a miejskie środowiska propagujące taniec ludowy w formie tradycyjnej, użytkowej, pozascenicznej zapraszają do tańca na śródpoście i na tańce w wielkanocny poniedziałek. W drugim kwartale roku zaczyna się sezon koncertów, festiwali, potańcówek, jubileuszy, festynów, dożynek, dni miast i miasteczek. Festiwal Wszystkie Mazurki Świata przyciąga do stolicy fanów tradycyjnego tańca – pierwszy raz wiosną, drugi jesienią. Radiowe Centrum Kultury Ludowej wyłania Folkowy Fonogram Roku i organizuje Nową Tradycję. Zespoły folklorystyczne zamykają rok koncertami kolędowymi, a w środowisku tradycyjnym nastaje adwentowa cisza bez tańca, choć i z tym różnie bywa – jak na obrazie Bruegla Walka postu z karnawałem. Nieustannie zaś trwają próby w zespołach ludowych i quasi-ludowych , a instruktorzy tańca tradycyjnego w formach niescenicznych prześcigają się w ofertach warsztatów. Trzeba przygotować się do nowego sezonu, być w formie i na fali. Miną sylwestry, karnawałowe bale, zapusty, ostatki, mięsopusty i znów przyjdzie wiosna. Zawsze przychodzi.
[1] Leoplold Tyrmand, Zły, Wydawnictwo MG, Kraków 2022, s. 158-159.
Wydawca
taniecPOLSKA.pl