Dawne potańcówki zostały zastąpione przez dyskoteki – nie tylko językowo. Dziś słowo „potańcówka” brzmi dość archaicznie i komicznie, a miłośnicy weekendowych imprez tanecznych chodzą do klubów i na clubbing. Moja babcia mówiła, że tańczyło się po prostu na zabawach – oczywiście z muzyką na żywo. Słowa zmieniają znaczenia, opisują rzeczywistość tu i teraz. Niektóre z nich znikają, inne wracają, określając nowe zjawiska kulturowe. Zapraszam na ciąg dalszy opowieści o warszawskich potańcach i potańcówkach ostatnich dwóch dekad, o modzie na lokalność i szukaniu tożsamości poprzez taniec oraz procesie wchłaniania i przejmowania wiejskich zwyczajów przez miasto.

Wersja do druku

Udostępnij

Na pierwszą potańcówkę w życiu wybrałem się po kilku miesiącach mieszkania w Warszawie, późną wiosną 2004 roku. Mniemam, że dowiedziałem się o niej z plakatów albo z internetowej listy dyskusyjnej „Muzykant”. A może od osób poznanych na warsztatach  śpiewu białego lub kogoś z Zespołu Pieśni i Tańca UW „Warszawianka”, mojego wymarzonego studenckiego zespołu folklorystycznego, do którego dołączyłem jesienią 2003 roku po przyjeździe do Warszawy na studia i dla którego wybrałem właśnie Uniwersytet Warszawski i germanistykę, zrezygnowawszy ze studiów architektonicznych w Niemczech. Postawiłem na taniec i na stolicę.

Na wspomnianą zabawę taneczną z muzyką ludową na żywo pojechałem starym miejskim autobusem przegubowym do Zamku Ujazdowskiego. Pamiętam występ regionalnego zespołu z Podkarpacia, trochę osób tańczących oberka na dziedzińcu pod gołym niebem, zapach kwitnących drzew i piękny widok na park Agrykola – ten, w którym w jeszcze poprzedniej dekadzie odbywały się koncerty na pierwszy dzień wiosny. Chłonąłem to miejsce niemalże wszystkimi zmysłami. Odważyłem się nawet raz zatańczyć ze spotkaną znajomą. Ja byłem tancerzem z zespołu pieśni i tańca, a ona praktykowała taniec tradycyjny poza sceną. Delikatnie zwracała mi uwagę, że za bardzo się prostuję i podskakuję. W późniejszych latach słyszałem to jeszcze kilka razy na warsztatach czy potańcówkach. Nie rozumiałem wtedy, że nie chodziło tu wcale o garbienie się na siłę, a po prostu bliższy kontakt w parze. Dla mnie naturalna była wyprostowana sylwetka – to ona stanowiła o jakości tańca, dawała kontrolę nad partnerką, pozwalała lepiej prowadzić i prezentować się na parkiecie.  Jak wiemy, są szkoły i metody, które czasem się wykluczają.

No właśnie, równie wielką radość, co tańczenie, sprawiało mi obserwowanie ludzi, którzy pojawili się tam chyba też przywiedzeni ciekawością tego, co ich spotka. Śmiem twierdzić, że była to pierwsza tradycyjna potańcówka warszawska po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej w 2004 roku. Czuło się mocniej ten wiatr zmian, który wiał już dobrych parę lat. Zespół Pieśni i Tańca Uniwersytetu Warszawskiego „Warszawianka” w pierwszych dniach maja udał się do Berlina na obchody świętowania rozszerzenia wspólnoty na Wschód. Akademicki zespół folklorystyczny z Warszawy, składający się w głównej mierze z osób przybyłych z różnych części Polski, zaprezentował się na scenie pod Czerwonym Ratuszem. Jednym z punktów programu były tańce przedwojennej Warszawy wykonywane w pstrokatych i przerysowanych kostiumach stylizowanych na lata 20. XX wieku. Po występie postanowiłem bez przebierania się udać się do pobliskiego sklepu, by kupić niemiecki syrop z buraka cukrowego, o który poprosiła mnie znajoma. Idąc berlińskimi uliczkami, czułem się jak przebieraniec podczas warszawskiego święta wiosny. Swoją stylówką nie budziłem większego zainteresowania, choć w sklepie przy kasie pewien młodzieniec stwierdził, że wyglądam jak dawny berlińczyk. W mojej głowie zabrzmiały słowa wypowiedziane w 1963 roku przez Johna F. Kennedy’ego: „Ich bin ein Berliner” („Jestem berlińczykiem”). Nie no, prędzej podszywałem się pod warszawiaka, co w sumie trwa do dziś. Warszawa była moim młodzieńczym wyborem – tu dorosłem, tu mieszkam od dwudziestu lat, tu studiowałem, tu rozwijałem się artystycznie, tu miałem swoją pierwszą poważną pracę, tu mam przyjaciół i bliskich, tu wróciłem po kilku latach spędzonych w Białymstoku, tu mam swój zespół taneczny i swoje życie.

Wiosną 2014 roku, kilka dni po moich 30. urodzinach, w warszawskim lokalu Państwo Miasto młody jeszcze stażem Teatr Pijana Sypialnia, z którym tylko co nawiązałem współpracę, zorganizował z udziałem jeszcze młodszego, bo kilkumiesięcznego zespołu Woda na Młyn otwartą potańcówkę na przywitanie wiosny pod hasłem „Od oberka do powolniaka”. Zaprosiliśmy – po znajomości – świetnych muzyk(ant)ów, którzy dziś grają w topowych zespołach tradycyjnych i folkowych. Przyszli po prostu pomuzykować, a ich wynagrodzeniem było to, co uczestnicy wydarzenia wrzucili do koszyczka. Na parkiecie przeważali ludzie z zespołów folklorystycznych. Uświadomiłem sobie, że na otwartym potańcu organizowanym nie przez środowisko tradycyjne, lecz przez scenicznych „uzurpatorów folkloru”,  nie pojawi się zbyt wielu przedstawicieli nurtu in crudo. Zmartwiło mnie to wtedy. Zwątpiłem w sens łączenia i szukania podobieństw, a nie różnic pomiędzy środowiskiem scenicznym i pozascenicznym. Od tamtego czasu na potańcówki chodziłem rzadko, a jeżeli już, to raczej celem przeprowadzenia niejawnej obserwacji uczestniczącej czy po to, by spotkać znajomych, posłuchać tego, co w trawie piszczy i popatrzeć na ludzi zatopionych w tańcu. W każdym razie nie ograniczałem się wyłącznie do roli obserwatora. Co jakiś czas wodzirejowałem imprezy taneczne, takie jak: Pyzy i Wursty. Polsko-niemiecki dancing, czyli ballhaus w Muzeum Pragi, Noc Muzeów w Wojewódzkim Ośrodku Kultury w Białymstoku czy Juwenalia Artystyczne organizowane przez Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina w Warszawie.

O, tak! Majowe święto studentów, którego motywem przewodnim w roku 2017 była ludowość, przyciągnęło tłumy. Krótko mówiąc, było na bogato: symfoniczny koncert Kapeli ze Wsi Warszawa oraz Bum Bum Orkestar, spektakl Łojdyrydy Teatru Pijana Sypialnia, koncert Goorala czy Grzecznych Chłopców. Nie mogło zabraknąć tańców pod gołym niebem. Pogoda dopisała. W Parku Wodiczki na tyłach głównego budynku UMFC pachniało kwitnącymi kasztanowcami i burgerami ze strefy gastronomicznej. Na facebookowym wydarzeniu swoją obecność zapowiedziało ponad 400 osób. Tyle też przyszło. Na plenerowej scenie pojawiła się młoda jeszcze wtedy stażem kapela WoWaKin. Rozłożone przed sceną dechy do tańca zdominowali tancerze Wody na Młyn oraz aktorzy Teatru Pijana Sypialnia. Udało się! Tylko nieliczni stali pod drzewami, w kolejce do toalety lub czekając na przekąski z grilla. Cały parkiet zapełnił  się ludźmi żądnymi zatańczyć chodzonego, powolniaka, oberka, polkę, tango czy kujawiaka. Hitem (na co miałem nadzieję) okazał się jednak suwalski kozak, tańczony oryginalnie wyłącznie przez mężczyzn. W zespołach regionalnych Suwalszczyzny zachowała się jego pierwotna, popisowa forma. Na gruncie miejskim zerwano z tą zasadą i wprowadzono równouprawnienie płci. O tempora, o mores!  Trzy osoby połączone ujęciem krzyżowym, cztery kroki w przód, cztery kroki w tył – i tak kilka razy – a następnie szalone przebieganie pod złączonymi rękami. Z każdą powtórką tempo rośnie, poziom adrenaliny i endorfin też. Kozaka trzeba było zagrać jeszcze raz. Tłum zapragnął finałowego bisu. Było kozacko! Moje buty po tym wydarzeniu nie nadawały się już do codziennego użytku. Przeznaczyłem je na plenerowe potańcówki, koncerty i spektakle: włoskie mokasyny z jasnej skóry zawiązywane na czarny rzemyk – trochę kurpiowskie łapcie, trochę góralskie kierpce.

Pisząc ten tekst, zdałem sobie sprawę, że to wydarzenie miało miejsce pięć lat temu. Warszawska i podwarszawska scena folklorystyczna oraz tradycyjna mają się wciąż naprawdę dobrze. Powstają nowe zespoły taneczne, skierowane głównie do osób pracujących, a w wielu miejscach odbywają się regularne warsztaty tańców w formach niestylizowanych – zarówno miejskich, jak i wiejskich. Coraz częściej można wybrać się na potańcówkę z muzyką tradycyjną – czy to podczas festiwali, czy to przy okazji świąt państwowych i miejskich imprez plenerowych. Nawet stołeczne bary i lokale co rusz zapraszają na taneczne wieczorki, podczas których grają na żywo kapele nie tylko z Warszawy. Jest w czym wybierać. Każdy znajdzie coś dla siebie, bo jak pisał Zygmunt Bauman, „kultura składa się dziś z ofert, nie nakazów; propozycji, a nie norm”[1] i jest „płynnie w nowoczesnych czasach szyta na miarę jednostkowej wolności wyboru i jednostkowej za wybory odpowiedzialności”[2]. Warszawa lat 20. XXI wieku jest miastem, które chętnie sięga do dziedzictwa i pielęgnuje przeszłość na różne sposoby.

Tradycyjne treści i formy aktualizowane są do bieżących potrzeb społeczności, a także tendencji i wpływów z zewnątrz. Jestem bardzo ciekaw, jak potoczą się na przykład losy odkrywanego na nowo Nadwiślańskiego Urzecza – mikroregionu podwarszawskiego, który został częściowo wchłonięty przez Warszawę, a dawne wsie urzeczańskie wchodzą w skład kilku stołecznych dzielnic. Mam przeczucie, że w niedługim czasie Warszawa będzie kojarzona nie tylko z miejskimi szlagierami i tańcami dawnych podwórek i dansingów, ale także z melodiami Olendrów i flisaków z Urzecza oraz tutejszym strojem wilanowskim. I choć Państwowy Zespół Ludowy Pieśni i Tańca „Mazowsze” już ponad 40 lat prezentuje suitę kilku tańców z okolic Wilanowa, a orkiestra zespołu od niedawna w całości ubrana jest po wilanowsku, to polskie zespoły folklorystyczne rzadko interesowały się tą częścią Mazowsza – powodów jest wiele, ale to już inna historia.

Niektóre warszawskie dzielnice położone nad Wisłą i na historycznym Urzeczu rekonstruują i konstruują swoją współczesną tożsamość właśnie przez odniesienia do zapomnianego dziedzictwa. Z pomocą przychodzą im zbiory Oskara Kolberga z XIX wieku, publikacje Grażyny Dąbrowskiej czy badania i tytaniczna praca współczesnego antropologa, archeologa i działacza Łukasza Maurycego Stanaszka, dzięki którego wiedzy i zaangażowaniu powstaje wiele inicjatyw lokalnych – również w dziedzinie muzyki i tańca. W roku 2020 znana nie tylko w środowisku folkowym Kapela ze Wsi Warszawa nagrała album pt. Uwodzenie inspirowany muzyką tej części Mazowsza. To płynąca wolno i tajemniczo opowieść o Wiśle, Urzeczu, orylach, Olędrach, wodnych pannach, ale też współczesnej Warszawie, która dla wielu – nie tylko Polaków – stała się swoistą przystanią. Dziś to stolica współczesnych flisaków, którzy przybyli tu z różnych stron, tu tworzą i umacniają swoją złożoną, pograniczną tożsamość[3]. To płynnie nowoczesne i wielokulturowe miasto, gdzie rację bytu mają różne światopoglądy, gdzie pod Pałacem Kultury i Nauki można zatańczyć oberka albo tango do muzyki żywo. W ostatnich latach młodzi warszawiacy oszaleli na punkcie tańców swingowych – jak sto lat temu!

PS

Chciałbym wyjaśnić, dlaczego odnoszę się głównie do Warszawy, gdzie sprowadziłem się dwadzieścia lat temu, by studiować i tańczyć, albo lepiej – tańczyć i studiować. Na myśl przychodzi mi ponownie cytat z Tyrmanda:

Wszystko to wygląda na impertynencką megalomanię lokalną, prawda? Ale proszę mi tego nie brać za złe, bo nie tak to było pomyślane. W ramach ogólnonarodowego i ogólnokrajowego patriotyzmu istnieje cały szereg innych patriotyzmów. […] Piszę o mojej Warszawie, bo tak najlepiej potrafię [4].

[1] Zygmunt Bauman, Kultura w płynnej ponowoczesności, Wydawnictwo Agora SA, Warszawa 2011, s. 27.

[2] Ibidem, s. 26–27.

[3] Powołując się na słowa Renaty Sigvy, „Pogranicze rozumiane jest tutaj w aspekcie przestrzennym, kulturowo-społecznym oraz kulturowo-osobowym i dotyka przekształcania się granic osobowego rozwoju jednostki, rozwoju jej samoświadomości i samowiedzy, który dokonuje się w procesie dialogowego kontaktu z Innym”. [Renata Monika Sigva, Stawanie się człowieka pogranicza, Annales Universitatis Mariae Curie-Sklodowska, Vol. 7 (2022), s. 367].

[4] Leopold Tyrmand, Tyrmand warszawski, Wydawnictwo MG, Kraków 2016, s. 8.

Na zdjęciu: Potańcówka na parkiecie przy plaży „Poniatówka” w Warszawie, lata 30. XX wieku. Archiwum: Narodowe Archiwum Cyfrowe, zespół: Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny - Archiwum Ilustracji, sygn. 3/1/0/9/7421.

Na zdjęciu: Potańcówka podczas Juwenaliów Artystycznych UMFC 2017. Fot. Maciej Lubiejewski.

Na zdjęciu: Potańcówka podczas Juwenaliów Artystycznych UMFC 2017. Fot. Maciej Lubiejewski.

Na zdjęciu: Zespół WoWaKin grający do tańca podczas Juwenaliów Artystycznych UMFC 2017. Fot. Maciej Lubiejewski.

Wydawca

taniecPOLSKA.pl

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb.

Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.

Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej.

Close