Łukasz Rudziński: Na jakim etapie swojej drogi tanecznej obecnie się znajdujesz?

Joanna Czajkowska: Wszystko zależy od tego, w jakiej kategorii o sobie myślę, bo w każdej z nich przedstawia się to nieco inaczej. Na jednym poziomie funkcjonuję jako tancerka, na innym jako choreografka, a dalej – jako osoba pracująca w tańcu i dla tańca, która rozwija lokalną scenę. Jako tancerka na pewno jestem osobą spełnioną. Zastanawiałam się, czy jeszcze w ogóle wychodzić na scenę. Jednak czerpię z tego wielką przyjemność. Zdaję też sobie sprawę, że już nie wszystkie role będą dla mnie odpowiednie i że nie wszystko mogę zatańczyć. Jednak jeśli pojawi się ciekawa propozycja, z pewnością podejmę się każdego wyzwania. To, co odczuwam dzięki tańczeniu, to dojrzała radość. Naprawdę doceniam to, że że mogę jeszcze doświadczyć tej niezwykłej łaski, którą jest wychodzenie na scenę i taniec dla publiczności.

Wersja do druku

Udostępnij

Jako choreografka uważam się za specjalistkę teatru tańca małych i średnich form do dziesięciu tancerzy. Zdarzało mi się rzadziej robić większe rzeczy – w Sopocie był wielki projekt GALOP, czy Wymurzanie wolności z Robertem Florczakiem na murach Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego – i przedsięwzięć tej skali wciąż jestem bardzo głodna. Marzę o tym, aby mieć możliwość pracy na dużych scenach i przygotowywać spektakle dla wielu tancerzy, z wyższymi budżetami niż obecnie. Bardzo to afirmuję z wielką nadzieją, że w końcu się to ziści.

Gdy myślę o sobie jako o producentce, kuratorce i animatorce tańca na Pomorzu, to czuję, niestety, że doszłam już do ściany. Jeśli to sufit, to zdecydowanie nie jest on ze szkła i muszę przyznać, że bardzo mocno mnie to uwiera. Próbuję na różne sposoby otworzyć kolejne drzwi, ale na ten moment nic z tego nie wyszło. Od 23 lat robię teatr, który doczekał się własnej marki jako Sopocki Teatr Tańca, a od 25 lat pracuję w zawodzie tancerki. Najwyraźniej to ciągle jeszcze za mało. Jeśli nie nastąpią jakieś radykalne zmiany w najbliższym czasie, to prawdopodobnie zmienię miejsce pobytu i swojej twórczości.

Z tancerzami jest podobnie jak ze sportowcami – z wiekiem coraz łatwiej o kontuzje, za to coraz trudniej o utrzymanie znakomitej formy. Kontynuując to porównanie – jako choreografka jesteś trenerką, a jako tancerka czynnie uprawiasz zawód sportowca. Funkcjonowanie po dwóch stronach barykady z pewnością do łatwych nie należy. Odnoszę jednak wrażenie, że z roli tancerki nie zrezygnujesz, pomimo wspomnianych trudności.

Kocham te dwie aktywności jednocześnie – tańczyć i tworzyć spektakle. Definiowałam siebie jako choreografkę już jako kilkuletnie dziecko. Układanie choreografii spektaklu z pozycji „zewnętrznego oka” jest zupełnie czymś innym niż praca nad choreografią w przedstawieniu, w którym również się tańczy. Na pewno chciałabym mieć jak najdłużej rozkosz z funkcjonowania w obu tych formach twórczych. Oczywiście świetnie byłoby móc pracować z dużym zespołem w roli choreografki, która prowadzi spektakl i tancerzy do premiery, nie myśląc przy tym cały czas o swojej roli i ruchu na scenie. Jednak praca tancerki jest czymś niesamowitym. Mam na szczęście komfort zajmowania się teatrem tańca. Jak w każdym teatrze, na scenie jest miejsce dla ludzi w różnym wieku, bo wnoszą na nią inny ładunek emocjonalny i znaczeniowy. Wydaje mi się więc, że nie zabraknie sytuacji, gdy będę potrzebna również na scenie. Mam nadzieję, że – jeśli tylko zdrowie pozwoli – potrwa to jeszcze długo. Zależy mi na tym, aby praca na scenie i praca nad spektaklem się uzupełniały.

Coraz bardziej pociągają mnie różnorodne formy. Zawsze byłam artystką, która szuka i chętnie wchodzi w nowe estetyki. Teraz również czuję, że intuicyjnie chciałabym wejść w takie przestrzenie, w których jeszcze nie byłam. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość. Marzy mi się spektakl z udziałem artystów, z którymi od dawna bardzo chciałam zrobić wspólny projekt. Wspaniale byłoby też mieć możliwość realizacji spektaklu na dużą obsadę, z pełnym, zamaszystym ruchem. W takim wypadku ewidentnie widziałabym się jako choreografka.

Uchylmy więc rąbka tajemnicy. W jakie rewiry i obszary Joanna Czajkowska chciałaby jeszcze zawędrować?

Niektóre tematy interesują mnie od zawsze i czuję, że jeszcze się nie wyczerpały. Należy do nich sięganie po inspiracje z historii tańca i myślenie o zmianach w tańcu, które następują w czasie. Tu inspiracją była i jest dla mnie filozofia prędkości Paula Virilio – dromologia, mówiąca o tym, że wszystkie procesy przyspieszają, a idee szybko zastępowane są następnymi i ten proces się nie kończy. Koncepty szybko zyskują zatem na znaczeniu, ale też szybko je tracą. Ja jestem jednak przekonana, że w tańcu idee choreograficzne, choć zastępowane są „nowszymi”, to nie tracą na znaczeniu, tylko trwale wpływają na pracę obecnego i przyszłych pokoleń, choć może nie w oczywisty sposób. Jeśli zaś chodzi o moje poszukiwania, to na pewno zamierzam kontynuować te związane z hawajską filozofią Huna. Zrealizowałam jak dotąd trzy krótkometrażowe filmy poświęcone tej tematyce, przygotowane w ramach Procesu Artystyczno-Badawczego Ciało otwarte. Pracowałam z grupą osób będących na ścieżce rozwoju osobistego i duchowego: zajmujących się jogą, psychologią, różnymi metodami pracy z ciałem, choć nie zawsze stricte tańcem. Chciałabym ten projekt rozwinąć i przenieść go w środowisko tańca. Najważniejszy w tym projekcie był jednak sam dziesięciomiesięczny proces. Dobrze by było ofiarować ten projekt zaawansowanym tancerzom i sprawdzić, jak oni pracują z tymi ideami, jak to wpływa na ich motorykę, myślenie o ruchu i byciu w ciele.

Bardzo interesują mnie również zagadnienia związane z matematyką i jazzem. Przeprowadziłam niedawno fascynujące rozmowy z profesorem Bartłomiejem Bosakiem z Uniwersytetu Jagiellońskiego. To zadziwiające, jak wiele można podać dowodów na to, że matematyka jest sztuką. Z drugiej strony otwieram się na muzykę jazzową i improwizowaną, więc siłą rzeczy na działania performerskie. Uważam, że w pewnym sensie jestem artystką konceptualną – wprawdzie bardzo rzadko stosuję redukcję ruchu czy minimalizm, to jednak konstruuję taniec, który lapidarnie przekazuje treść i kładzie nacisk na proces twórczy poprzedzający premierę. Ważne jest dla mnie, żeby to, co robię, wywierało mocny wpływ na odbiorców. Dlatego szukam nowych inspiracji i mogę podążyć w kierunku performatywno-improwizowano-muzyczno-tanecznym.

A gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla Sopockiego Teatru Tańca?

To trudne pytanie. Wiele zależy od tego, w jakich kategoriach myślimy o Sopockim Teatrze Tańca. Czy jest to idea? Tak. Oboje z Jackiem Krawczykiem pochodzimy z Sopotu, chcieliśmy tworzyć w swoim mieście, z którym się identyfikujemy. Czy to są ludzie? Również tak, ale nikt z nas nie jest zatrudniony na etacie, więc każdy musi mieć jakąś inną pracę, aby przeżyć. Czas nie stoi w miejscu. Osoby, które przyszły do nas dziesięć lat temu, miały wtedy po dwadzieścia kilka lat – teraz w dalszym ciągu nie mają godnego zatrudnienia. To powoduje, że próby u nas są odskocznią od ich codziennego życia, bo wszyscy uczą – od szkół prywatnych po szkołę baletową. Przez to nie jestem w stanie myśleć o Sopockim Teatrze Tańca jako o zespole, chociaż oboje z Jackiem bardzo  cenimy naszych tancerzy, to mamy taki zespół/nie-zespół. Brutalnie rzecz ujmując, mózgiem i sercem Sopockiego Teatru Tańca w tej chwili jestem ja. Ponieważ zaczynam rozglądać się za innym miejscem pobytu i pracy, to – jeśli się to uda – z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że Sopocki Teatr Tańca przestanie istnieć.

Nie chcę by zabrzmiało to megalomańsko, bo dzielimy Sopocki Teatr Tańca na pół, a właściwie na więcej, ponieważ jedną premierę w roku przygotowuję ja, drugą Jacek, a powstaje jeszcze premiera Grupy Projektowej, którą realizują nasi tancerze. W tym roku będzie to Joanna Nadrowska. Mówiąc o końcu STT, mam na myśli kwestie organizacyjne (odpowiedzialność finansową, projektową, rozliczeniową), bez których nie da się tworzyć sztuki na zasadach stowarzyszenia, którym formalnie jesteśmy. Mówię to ze smutkiem, bo chciałabym mieć komfort jako dyrektor artystyczna, by móc zarządzać i zastanawiać się nad kierunkiem rozwoju teatru. Byłoby cudownie, gdybyśmy po tylu latach mieli osoby na stanowiskach producenta, menedżera i księgowej. Jak dotąd, za wszystko to odpowiadam jednoosobowo, więc gdy zrezygnuję, to podejrzewam, że teatr przestanie działać lub będzie musiał zmienić sposób funkcjonowania.

Co wtedy?

Nastąpi nowa era, być może zamkniemy stowarzyszenie albo będzie ono funkcjonować pod obecnym adresem, ale będziemy działać inaczej. Trudno w tej chwili mówić o konkretach. W definicji statusu stowarzyszenia jest zapisane, że to organizacja, która powstaje z oddolnej inicjatywy członków mających wspólne zainteresowania. W przypadku STT było to wspólne, radosne zainteresowanie członków wiele lat temu. Od lat jesteśmy zespołem zawodowym, bo pokazujemy spektakle na profesjonalnym poziomie, prezentując je w Polsce i zagranicą. Trudno więc mówić o radosnych, wspólnych celach. Istnienie teatru wymaga bardzo dużego nakładu pracy.

W Polsce w ogóle nie mamy dobrego systemu zarządzania kulturą, a są kraje, gdzie takie systemy istnieją. W województwie pomorskim również go brak. Mamy więc ogromny rozdźwięk między wielkimi instytucjami, molochami, które pochłaniają miliony, i malutkimi stowarzyszeniami czy indywidualnymi przedsięwzięciami, które mogą liczyć co najwyżej na jałmużnę. To problem braku monitoringu działalności kulturalnej w Polsce i krytycznego namysłu nad rzeczywistością. Nie słucha się artystów, dziennikarzy czy ekspertów. Z roku na rok podpisuje się te same dokumenty. Błądzimy – nie przenosimy sztuki i kultury w XXI wiek, tylko stoimy w miejscu.

Jak Twoim zdaniem wygląda sytuacja teatru tańca w naszym regionie?

Zasmuca mnie też ogólna kondycja teatru tańca na Pomorzu. Patrząc na niego, widzę tendencję zniżkową – nie ma systemu, nie ma wsparcia dla tej dziedziny sztuki. Po II wojnie światowej powstał zespół Baletu Opery Bałtyckiej. W 1987 roku był już Teatr Ekspresji Wojciecha Misiury, potem Gdański Teatr Tańca założyli Melissa Monteros i Wojciech Mochniej, pojawił się też Teatr Dada von Bzdülöw Leszka Bzdyla i Kasi Chmielewskiej. Klimat dla teatru tańca był bardzo dobry. Powstał Bałtycki Uniwersytet Tańca, potem Trójmiejska Korporacja Tańca, która ciągnęła jednak zasobami ludzkimi, a nie pieniędzmi. Pozytywną zmianę zapowiadało przejęcie Opery Bałtyckiej przez Marka Weissa i stworzenie w miejsce zespołu baletowego – Bałtyckiego Teatru Tańca przez Izadorę Weiss. Początkowo wydawało mi się, że wpuszczenie teatru tańca do Opery obrodzi w pozytywne zmiany i że teatr tańca wreszcie zostanie dostrzeżony jako sztuka różnorodna. Liczyłam na integrację środowiska i docenienie go. Niestety, stało się inaczej. Po jakimś czasie powrócił balet. Wielka szkoda, bo teatr tańca znów jest w podziemiu i wciąż jest traktowany jako działanie spontaniczne, jakieś akcje i happeningi z pogranicza prywatnej działalności.

Dzisiaj Balet Opery Bałtyckiej miewa romanse z tańcem współczesnym, ale te działania nie są progresywne. Jest też Gdański Festiwal Tańca w Klubie Żak, ale tam najbardziej doświadczone trójmiejskie zespoły nie mogą wystąpić z przyczyn formalnych, gdyż w regulaminie imprezy zapisano, że można zaprezentować tylko premierę. Sopocki Teatr Tańca ma grant z Miasta Sopot i premiery musi realizować w Sopocie, z kolei Teatr Dada von Bzdülöw – grant z Gdańska, wiec swoje premiery prezentuje w Teatrze Wybrzeże, co nas na wstępie eliminuje z udziału w festiwalu. Nie zaprasza się na niego artystów dojrzałych twórczo, z dorobkiem – wspiera się zatem młodych twórców, ale nie dba o tych, którzy już tu są. Dobrze by było, gdyby urzędnicy i politycy zastanowili się, czy na pewno nie potrzebują teatru tańca jako formy – bo to forma, którą kierujemy i do lokalnej społeczności, i do turystów. Wiele lat temu rozmawialiśmy z urzędnikami o powołaniu w Gdańsku prawdziwego centrum tańca, ale bez efektów. Na Pomorzu nie ma ani jednej uczelni wyższej, na której można studiować taniec, co jest totalnym zaniedbaniem. Nie ma teatru tańca, który miałby tutaj siedzibę, ani centrum tańca, w którym największe pomorskie zespoły mogłyby rezydować.

Mamy wybitnych artystów, którzy bez wsparcia albo wyjadą, albo zrezygnują z tańca. Ich energia ma swój początkowy impuls, potem trwa, ale żeby nie wygasła, musi być z czasem odpowiednio doładowana. Sądzę, że znajdujemy się teraz w momencie krytycznym, kiedy to wszystko wyhamowało i kończą się zasoby ludzkie. Niektórzy tancerze się zestrzali, część osób odeszła od tańca, część wyjechała. Pytanie – „co dalej?”. Tu potrzeba strategicznej działalności, z dużym budżetem i namysłem na wiele lat do przodu. Mamy przecież wybitne środowisko artystów teatru tańca. Także zespół Baletu Opery Bałtyckiej ma duży potencjał, który warto rozwijać w tym kierunku. Jednak wszystko działa na zasadzie stypendiów i niewielkich grantów. Trudno więc myśleć o tańcu długofalowo, a nie tylko z perspektywy aktualnie realizowanego projektu. Szkoda.

Joanna M. Czajkowska „INTROSPEKCJA. Przedmiot Nieocenionej Wartości”. Fot. Adam Joachimowski

Joanna M. Czajkowska „INTROSPEKCJA. Przedmiot Nieocenionej Wartości”. Fot. Adam Joachimowski

Joanna M. Czajkowska „INTROSPEKCJA. Przedmiot Nieocenionej Wartości”. Fot. Krzysztof Bzdeń

Joanna M. Czajkowska „INTROSPEKCJA. Przedmiot Nieocenionej Wartości”. Fot. Krzysztof Bzdeń

Joanna M. Czajkowska „INTROSPEKCJA. Przedmiot Nieocenionej Wartości”. Fot. Krzysztof Bzdeń

Joanna M. Czajkowska „INTROSPEKCJA. Przedmiot Nieocenionej Wartości”. Fot. Krzysztof Bzdeń

Wracając do tańca – co Joanna Czajkowska myśli o swoim tańcu?

Wydaje mi się, że jestem artystką trochę nieobliczalną. Raz robię spektakl, który jest oniryczny, jak TABNowy początek, a zaraz potem powstaje Lechistan Pany Arka, czy propozycje mocno performatywne. To wynika z tego, że dbam o to, aby poruszany przeze mnie temat wybrzmiał bardzo konkretnie. Oczywiście cały czas mówimy o formie teatru tańca, który jest sztuką żywą, współczesną i może być interpretowany przez widza w dowolny sposób. Dla mnie jako twórczyni oraz dla artystów, z którymi pracuję (mam na myśli tancerzy, kompozytora, autora kostiumów, specjalistę od wizualizacji czy reżysera świateł) ważne jest, żebyśmy wiedzieli, co mamy na myśli i mogli wspólnie budować pewną jakość. To sprawia, że spektakle są bardzo różne, chociaż chcę wierzyć, że mają wewnętrzną oś i kręgosłup. Na pewno są intelektualne, emocjonalne czy na swój sposób wizualne. Cała reszta to poezja „pomiędzy”.

Doświadczenie ułatwia przygotowanie spektaklu czy wręcz przeciwnie, skoro możesz budować kolejne piętra odniesień i zdajesz sobie sprawę z wielu rzeczy, które kiedyś na fali młodości i radości tworzenia można by zignorować lub zbagatelizować?

Zdecydowanie ułatwia mi funkcjonowanie. Jako dojrzała artystka daję sobie i innym czas. Rozumiem, że każdy artysta ma inny czas generowania jakości ruchu czy dojrzewania myśli. Dojrzałość daje mi spokój, otwartość na to, że nie wiem. Na przykład w sytuacji, gdy jestem przez tancerza o coś pytana i na dany moment nie znam odpowiedzi. Wtedy mówię mu to od razu, mając pewność, że albo poszukamy tej odpowiedzi razem, albo przyjdzie ona do mnie lub do niego. To cudowna wartość dojrzałego tworzenia – nie ma tej nerwowości i spięcia, jakie kiedyś towarzyszyły pracy.

Teraz pracuję w oparciu o dwa różne sposoby. Kiedyś standardem było to, że dość wcześnie mieliśmy gotowy scenariusz spektaklu. Do dzisiaj tak się zdarza, co dla każdego jest sporym ułatwieniem, bo  mamy w nim zapisane konkretne sceny i długość ich trwania. Coraz częściej pozwalam sobie jednak pracować inaczej, szczególnie w wąskim gronie. Pracuję bardziej intuicyjnie: zapisuję sceny na kartkach i zaczynam je przekładać, szukając optymalnej konstelacji. Jeśli dane ułożenie do mnie przemawia, to zostaje. Przy INTROSPEKCJI. Przedmiocie Nieocenionej Wartości wiedziałem, jakie chcę mieć sceny i pracowałam nad nimi, ale nie byłam pewna, w jakiej kolejności je zaprezentujemy. Szukałam dramaturgii i emocjonalności wynikających ze znaczenia scen po kolei oraz ich ułożenia logicznego i emocjonalnego.

Jak opisałabyś sam proces dojrzewania do decyzji?

Jest w czasie pracy taki bardzo piękny moment, kiedy wszystko jest możliwe. Potem następuje zawężenie tych możliwości. Następnie – około dwa tygodnie przed premierą – pojawiają się wątpliwości twórcze. Warto wtedy usiąść i powiedzieć sobie: „biorę to, przyjmuję takim, jakim jest”. To moment, gdy z palety początkowych możliwości wyłania się ostateczny kształt, który za moment zostanie pokazany widzom. To jest ta magia: albo to kochasz, albo wpadasz w panikę. Wiadomo, że premiera w teatrze to koniec i początek.

Proces twórczy ma trzy etapy: latentny (nieujawniony, od momentu zadziałania bodźca do reakcji),  generatywny (gdy wymyśla się dzieło i je tworzy) i wreszcie implementacyjny (oznaczający pokazanie dzieła, oddanie go „do użytku”). Moment, gdy wszystko jest możliwe znajduje się między pierwszym a drugim etapem. Idea już nabrzmiała, coś próbujemy, ale mamy praktycznie nieograniczone możliwości. Z kolei między drugim i trzecim etapem jest moment powiedzenia „sprawdzam”, kiedy dociera do nas, co się udało zrobić i jakie to jest. Każdy z tych etapów jest niesamowity.

Są artyści, którzy nieustannie pracują nad finalnym kształtem spektaklu i premiera im w tym nie przeszkadza. Czy do nich należysz?

Nie zmieniam spektaklu po premierze. Jedyne zmiany mogą dotyczyć przebiegu czasowego, timingu spektaklu. To, co stworzyliśmy, nabiera innego znaczenia przez powtarzalność, a dzięki temu my jako artyści też się zmieniamy. Na przykład spektakl 7 pieczęć z ubiegłego roku jest już dla mnie czymś innym niż wtedy, gdy powstawał, bo ja od tej pory też się zmieniłam. Inaczej go dzisiaj czytam i interpretuję jako artysta i jako widz.

Dlaczego nie modyfikuję gotowych przedstawień? Z jednej strony można by je zmieniać w nieskończoność i zawsze byłaby to jakaś prawda o mnie w danym momencie, ale ja się konstytuuję codziennie na nowo, a nieustanne zmiany mogłyby zaszkodzić spektaklowi. Poza tym po to jest to święto w teatrze, jakim jest premiera, żeby ten etap domknąć. To jest sacrum sztuki. Potem wszystko się wzmacnia, rozrasta w nas, tancerzach. Ufam w to, że jako choreografka i jako zespół zrealizowaliśmy wszystko najlepiej jak potrafiliśmy. Czy teraz coś bym zmieniła, poprawiła w spektaklach z młodości? Pewnie tak…

…ale to mówi Joanna Czajkowska z „dzisiaj”.

No właśnie, dlatego nie oceniam tamtych przedstawień pod tym kątem. Wiem, że wtedy zrobiłam tak, jak czułam i uważałam najlepiej.

Czego Ci życzyć?

Wielkich scen, dużego, oddanego, wszechstronnego zespołu tancerzy, którzy podążą za moimi wizjami i dla których głównym środkiem utrzymania byłaby praca w moim teatrze. Dużych pieniędzy, menedżera i producenta. Oby nam, artystom teatru tańca, udawało się pokazywać jak najwięcej spektakli, zwłaszcza że czas życia nierepertuarowych produkcji bywa krótki. Niech ta przygoda z tańcem trwa w każdej postaci jak najdłużej.

Joanna M. Czajkowska „INTROSPEKCJA. Przedmiot Nieocenionej Wartości”. Fot. Krzysztof Bzdeń

Joanna M. Czajkowska „INTROSPEKCJA. Przedmiot Nieocenionej Wartości”. Fot. Krzysztof Bzdeń

Joanna M. Czajkowska „INTROSPEKCJA. Przedmiot Nieocenionej Wartości”. Fot. Krzysztof Bzdeń

Joanna M. Czajkowska „INTROSPEKCJA. Przedmiot Nieocenionej Wartości”. Fot. Krzysztof Bzdeń

Joanna M. Czajkowska „INTROSPEKCJA. Przedmiot Nieocenionej Wartości”. Fot. Krzysztof Bzdeń

Joanna M. Czajkowska „INTROSPEKCJA. Przedmiot Nieocenionej Wartości”. Fot. Krzysztof Bzdeń

Joanna M. Czajkowska „INTROSPEKCJA. Przedmiot Nieocenionej Wartości”. Fot. Krzysztof Bzdeń

Joanna M. Czajkowska „INTROSPEKCJA. Przedmiot Nieocenionej Wartości”. Fot. Krzysztof Bzdeń

Wydawca

taniecPOLSKA.pl

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb.

Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.

Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej.

Close