Nazwa drugiej edycji Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Tańca (27-30 kwietnia 2022), organizowanego przez Polski Teatr Tańca w Poznaniu, brzmiała Granice natury – granice kultury. Tak szeroka rama tematyczna pozwalała na zaproszenie artystów prezentujących różnorodne estetyki. Cztery spektakle pokazane podczas festiwalu łączył temat katastrofy, schyłku, upadku. O ile w części wybijał się temat katastrofy klimatycznej, o tyle inne podejmowały refleksję nad konsumpcjonizmem i oderwaniem współczesnej cywilizacji od wyższych, duchowych wartości.

Wersja do druku

Udostępnij

Pierwszego wieczoru Luisa Mateo Dupleich Rozo i Monika Błaszczak zaprezentowały część swojego Święta Wiosny: Preludium, na które, poza spektaklem, składają się fotografie, filmy i teksty. To projekt, który z jednej strony wyrasta z tradycji, z drugiej zaś wpisuje się we współczesne poszukiwania artystyczne nowych form relacji między podmiotami ludzkimi i nieludzkimi, queer, czy strategii przetrwania w obliczu kryzysu klimatycznego. Inaczej niż w Święcie wiosny Strawińskiego, które jest energiczne i drapieżne, Błaszczak i Dupleich Rozo postawiły na spokojny, niemal kontemplacyjny ruch do powolnej, ambientowej muzyki. Niektóre frazy z utworu Strawińskiego były słyszalne, jednak po chwili rozpływały się w długiej fali dźwięków. Performerki weszły na scenę nagie, zasłaniając się półprzezroczystą folią. Mateo przeciskała głowę, a później resztę ciała między nogami Błaszczak, by powoli stanąć w pozycji wyprostowanej obok niej. To charakterystyczny element tego spektaklu – wykorzystuje on pozy i operuje obrazami przywołującymi określone znaczenia. Pierwsza sekwencja przywodziła na myśl obraz porodu, później artystki wielokrotnie odwoływały się do ikonografii – układały swe ciała w figurę piety, obrazów przedstawiających biblijne dzieje stworzenia. Wszystko robiły bardzo powoli, w dużym skupieniu, co w sprzężeniu z muzyką, sprawiało, że czas zdawał się rozciągać – wydawało się, że niektóre sceny były bardzo długie, tymczasem spektakl trwał około 45 minut. Relacja między performerkami była pełna wzajemnej czułości i troski, a jednocześnie bardzo migotliwa. Czasem ich wspólne działania przypominały relację opiekuna i dziecka, czasem pary kochanek. Po pierwszej scenie artystki ubrały się w białe kostiumy projektu Tomasza Armady – o szerokim kroju, długie rękawy przypominały dawne stroje chłopskie, z drugiej jednak biel materiału sprawiała, że wtapiały się w scenografię (pusty whitebox). Folia z pierwszej sceny została przez artystki później wykorzystana jako rzeka, po której obie płynęły, i która stopniowo się kurczyła; i jako całun, którym pod koniec spektaklu przykryta została Dupleich Rozo. Święto Wiosny: Preludium opowiadało tyleż o kryzysie klimatycznym, co o nieprzerwanym cyklu rodzenia się i umierania, spokojnym rytmie nieuchronnych zmian, które, choć wydają się niezauważalne, to jednak uparcie postępują. W finale Mateo zrzuciła całun, siadła naprzeciw Błaszczak – obie patrzyły sobie w oczy i śmiały się do siebie. Było w tej scenie wiele intymności, radości ze wspólnej obecności. Jakby chciały uspokoić widzów i siebie, że mimo narastającej katastrofy klimatycznej natura wciąż rodzi się i obumiera, w swoim nieustannym cyklu, rodzenie się i umieranie to część nieustannego cyklu natury, a ludziom wciąż pozostaje wzajemna bliskość.

Wpływ człowieka na planetę był także tematem solowej pracy Hygina Delimata pt. Landscape before catastrophe. Artysta wkroczył na scenę, przeciskając się przez tłum widzów, na swoich barkach dźwigał ogromny, biały balon. Tancerz owinięty był białą tuniką, co przywodziło na myśl reprezentacje Atlasa czy Syzyfa. Delimat napinał mięśnie, ciężko oddychał, sprawiał wrażenie, jakby dźwigany przez niego balon był naprawdę ciężki. Położył go na stojącej, okrągłej ledowej lampie obróconej w poprzek i rozwiązał swoją tunikę, która okazała się laboratoryjnym fartuchem. Niczym naukowiec, tancerz zaczął dotykać białą kulę, badać jej fakturę, stymulować dźwięk poprzez pocieranie dłonią o powierzchnię globu. Ta dosyć prosta sekwencja sugerowała pychę, poczucie wszechwiedzy białego człowieka, który, badając i eksplorując planetę, niszczy ją. Prostota znaczeń została jednak zrównoważona działaniem choreograficznym. Delimat testował wytrzymałość balonu i widzów (przez cały spektakl towarzyszył mi lęk i napięcie – bałem się, że za chwilę balon pęknie z ogromnym hukiem). Czasem był wobec kuli agresywny, czasem próbował oddać jej lekkość i kruchość. Ten pojedynek z materią zakończył się w sposób nieefektowny – balon nie pękł, Delimat powoli spuścił z niego powietrzę, co także miało podwójny sens. Katastrofa, która się wydarza, nie jest wcale tak spektakularna jak w hollywoodzkich filmach. To raczej powolne, męczące wymieranie. Potem jednak nastąpił zwrot – choreograf zaczął pompować drugi, dużo większy biały balon. Wtedy rozbrzmiała III Symfonia Henryka Mikołaja Góreckiego, a nagi Delimat skulił się pod ciągle rosnącym „globem”, niczym małe dziecko.

W rozmowie pospektaklowej zarówno artysta, jak i widzowie podsuwali różne znaczenia tej finałowej sceny. Być może chodziło o to, że mimo swoich starań i uzurpacji człowiek zawsze przegra z naturą. Inne odczytanie było takie, że mimo upadku cywilizacji, Ziemia będzie trwała i żyła dalej. Ja sam myślałem również o haśle często pojawiającym się na protestach klimatycznych „There is no Planet B”, nie ma planety B. A nawet jeśli, jak w spektaklu Delimata, istnieje, to szanse na przeniesienie tam życia człowieka są marne.

Spektakl gospodarzy, czyli Polskiego Teatru Tańca, Kurka wodna albo urojenie w reżyserii Igora Gorzkowskiego i choreografii Iwony Pasińskiej był luźno oparty na kilku dramatach Witkacego. Dużo istotniejsze niż fabularny przebieg historii Edgara (Dominik Kupka), zagmatwanej i absurdalnej, jak to u Witkacego, były raczej sceny zbiorowe – niekończące się korowody tancerzy podskakujących w rytm techno (muzyka Zbigniewa Kozuba), zastygających w wystudiowanych pozach, łączących się w duety, tria, mniejsze grupy. Te obrazy zbiorowego otumanienia („zbydlęcenia”, jak by napisał Witkiewicz) tworzyły pejzaż współczesnej, społecznej katastrofy, w której ludzie, skupieni na szukaniu łatwej indywidualnej przyjemności, stopniowo doprowadzają do zagłady cywilizacji. Oświetlone kolorowo korowody mieszały się z monologami tancerzy, projekcjami wyświetlanymi na ścianach – wszystko tworzyło nastrój transowego narkotycznego odlotu. Jednocześnie ostro kontrastowało to z finałową sceną spektaklu – rewolucji. Scenę zalało czerwone światło, a czwórka tancerzy gwałtownie ustawiała całą resztę zespołu pod ścianą. Później, już przy gasnącym świetle, rzucali się na podłogę i symulowali gwałty i kradzieże. Historia Edgara, niespełnionego artysty, jego chaotycznych relacji rodzinnych i towarzyskich pozwalała lepiej zrozumieć wydźwięk całego spektaklu – upadek idealizmu, marginalizowanie i skorumpowanie sztuki, mechanizmy cenzury. I jakkolwiek polityczne i rynkowe uwikłanie sztuki jest problemem poważnym, tak zarówno katastrofizm egzystencjalny, jak i idee estetyczne tworzone przez Witkacego (a w spektaklu PTT potraktowane wyjątkowo poważnie) są dla mnie trudne do przyjęcia. Być może dlatego, że nie zgadzam się z lamentami nad upadkiem kultury i ideałów, trudno mi jest w pełni zaangażować się w poruszany przez spektakl problem. Fakt, że niektórzy ludzie wyżej niż kulturę wysoką cenią sobie zabawę przy techno nie wydaje mi się naganny. Twórcy projektują świat przerysowany, ale też bardzo oddalony od współczesnej rzeczywistości.

Ostatnim, i najbardziej zagadkowym, spektaklem pokazywanym w trakcie festiwalu było Salve Regina w choreografii Jo Strømgrena. Przedstawienie składało się z czterech części, w każdej szóstka tancerzy miała na sobie inne kostiumy. Pierwsza część przywodziła na myśl commedię dell’arte –zza pomarańczowej kurtyny, przy dźwięku trąb,  wychodziły postaci z orszaku królowej. Były sprytne służące, Arlekin, podchorąży i marszałek dworu. Tancerze odgrywali scenki, by zadowolić królową i spełnić jej życzenia, robili charakterystyczne dla tego rodzaju widowiska gesty, choreografia była niemal slapstickowa. Zmieniło się to w drugiej części, opartej przede wszystkim na figurze trójkąta. Na scenie zawsze było troje tancerzy, choć nieustannie się wymieniali. W części trzeciej tancerze ubrani byli w sutanny i koloratki, w czwartej – we współczesne ubrania. Choć spektakl luźno dotykał wątków związanych z religijnością (w pewnym momencie do kurtyny przyczepiono wizerunek twarzy Chrystusa; obficie cytowano muzykę barokową), to jednak trudno jednoznacznie wskazać znaczenia i sensy produkowane na scenie, a także związki pomiędzy kolejnymi częściami. To zresztą świadoma strategia Strømgrena, o której opowiadał na spotkaniu z publicznością: tworząc, opiera się na intuicji, skojarzeniach, nie szuka w tańcu sensu, ani jednoznacznych znaczeń opowiadanych historii. Poszczególne części Salve Regina zdawał się łączyć humor – nawet jeśli nie było wprost dowcipów na scenie, jak w pierwszej części, a niektóre partie były dużo mroczniejsze niż pozostałe, to cały spektakl przepełniała pogodna nadzieja. Wynikało to nie tylko z samej ekspresji tancerzy, ale też ze świadomego stosowania bardzo teatralnych środków – gry z  konwencją, zmian kostiumów, wygłupów, iluzji. Tak jakby mimo zmieniających się czasów, kolejnych tragedii i wyzwań, to właśnie zabawa dawała siłę do przetrwania, a także pozwalała na dotknięcie metafizyki. Ostatni obraz mówi chyba właśnie o tym: tancerze ubrani w kostiumy z różnych części stoją przed czarną kurtyną, zza której wydobywa się intensywnie jasne światło. Zrzucają kostiumy i idą w jego kierunku, by za chwilę zniknąć za kulisami. Być może dla niektórych finał tego spektaklu był o śmierci – jednak dla mnie dużo istotniejszy był właśnie wątek metateatralny.

Paradoksalnie, w niemal każdym ze spektakli można było znaleźć elementy nadziei. Błaszczak i Dupleich Rozo szukały jej we wzajemnej bliskości i cykliczności odradzania się życia, Delimat sugerował, że Ziemia, nawet jeśli ulegnie zniszczeniu na skutek działania człowieka, to i tak będzie dalej istniała, być może nawet kiedyś stanie się większa i piękniejsza. Pasińska i Gorzkowski, sięgając po Witkacego, ocalenia szukali w sztuce, a Jo Strømgren pokazywał, jak teatr może uzbroić człowieka w zbawienny, zwłaszcza w chwilach kryzysu, dystans i humor.

2. Międzynarodowy Festiwal Teatrów Tańca „Granice natury – granice kultury”|
27-30 kwietnia, Poznań

Monika Błaszczak i Luisa Mateo Dupleich Rozo, Święto Wiosny: Preludium
Hygin Delimat, Landscape before catastrophe
Polski Teatr Tańca, Kurka Wodna albo urojenie
Jo Strømgren Kompani, Salve Regina

29 kwietnia: Narodowe Tańczenie z udziałem artystów tancerzy Polskiego Teatru Tańca, Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk” oraz publiczności

Polski Teatr Tańca „Kurka Wodna albo urojenie”, chor. Iwona Pasińska, reż. Igor Gorzkowski. Fot. Andrzej Grabowski

Polski Teatr Tańca „Kurka Wodna albo urojenie”. Fot. Andrzej Grabowski

Polski Teatr Tańca „Kurka Wodna albo urojenie”. Fot. Andrzej Grabowski

Polski Teatr Tańca „Kurka Wodna albo urojenie”. Fot. Andrzej Grabowski

Hygin Delimat „Landscape before catastrophe”. fot. Festival Sola Belgrade

Hygin Delimat „Landscape before catastrophe”. Fot. Festival Sola Belgrade

"Święto wiosny. Preludium". Fot. Justyna Stachowska Mazur, na zdjęciu Monika Błaszczak i Luisa Mateo Dupleich Rozo

Jo Strømgren Kompani „Salve Regina”. Fot. Erik Berg

Jo Strømgren Kompani „Salve Regina”. Fot. Erik Berg

Jo Strømgren Kompani „Salve Regina”. Fot. Erik Berg

Wydawca

taniecPOLSKA.pl

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb.

Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.

Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej.

Close